Spowiedź. Odróżnianie i wartość
Temat spowiedzi (przede wszystkim dzieci, ale nie tylko) powrócił. Zaczęło się od apelu (słabego i pozbawionego realnych argumentów) Rafała Betlejewskiego, by jej zakazać, a potem kula - już bardziej religijno-psychologicznych tekstów i wypowiedzi - ruszyła.
Nie zamierzam ich analizować, ani krytykować. Z zainteresowaniem, jako rodzic, którego dzieci akurat ze spowiedzią nigdy specjalnego problemu nie miały, czytam te wypowiedzi i przyglądam się argumentacjom. Sam spowiadam się regularnie, i także nie mam większego problemu ze znalezieniem dobrego spowiednika, a na naprawdę złego nie trafiłem chyba nigdy. Mam świadomość, że wynika to z faktu, że spowiadam się w wielkim mieście, że gdzie indziej może być różnie, ale byłbym nieuczciwy, gdybym tego na początku nie napisał.
Czy to oznacza, że nie widzę żadnych problemów związanych ze spowiedzią? Z jej formą czy sposobem jej przeprowadzania? Takie stwierdzenie także byłoby nieprawdą. Doświadczenie wyniesione z Komisji ds. Pawła M., ale także liczne lektury informacji związanych z o. Marie-Dominique Philippe’em czy jego bratem Thomasem, a także z braćmi ze Wspólnoty św. Jana uświadamiają, jak delikatną i podatną na nadużycia pozostaje kwestia spowiedzi, jak łatwo wykorzystać ją do bardzo złych celów, a nawet do nadużyć. Rozmowy z ludźmi, których dramat wykorzystania (a niekiedy przemocy psychicznej i duchowej) rozpoczął się właśnie w konfesjonale stawiają tę kwestię jeszcze ostrzej.
Kościół miał zresztą od setek lat tego świadomość, czego dowodem jest najpierw wprowadzenie konfesjonałów (których jednym z celów było właśnie odseparowanie spowiednika od penitenta, co miało utrudniać wykorzystanie), a także bardzo ostrożne - jeszcze w czasach średniowiecza - wydawanie misji kanonicznych (zgód) na spowiadanie księżom. To był czas, gdy spowiadać mogli nieliczni, a spowiednicy i kierownicy duchowi w zakonach podlegali także pewnej formie (na ile to możliwe) kontroli. To się zmieniło, ale warto przypominać, że Kościół miał świadomość wyzwania, jakie stanowi ogromna władza duchowa, emocjalnalna, psychiczna - jaką otrzymuje kapłan w czasie spowiedzi (o bardziej szczegółowym kierownictwie duchowym nie wspominając). Prawo kanoniczne także od dawna reguluje pewne kwestie - i chodzi nie tylko o absolutnie fundamentalną dla tej formy sprawowania sakramentu pokuty tajemnicę spowiedzi - a szczególnie ostro ocenia nadużycia dokonywane w trakcie tego sakramentu.
Mam też świadomość, że taka a nie inna forma sakramentu pojednania i pokuty ma także swój wymiar historyczny, że nie zawsze miała ona taki, a nie inny format, i że w części Kościoła łacińskiego już teraz - do pewnego stopnia - spowiedź uszna, wbrew jasnym apelom Stolicy Apostolskiej, zamarła. Konfesjonały przerobione są na składowiska dla mopów, a spowiadają się naprawdę nieliczni, a nawet teologowie czy biskupi przypominają, że istnieją inne formy uzyskania odpuszczenia grzechów niż spowiedź uszna. Inna jest także praktyka spowiedzi w Kościołach wschodnich. To wszystko także są fakty, z którymi w tej analizie trzeba się liczyć.
Ale (a może lepiej powiedzieć po Tomaszowemu „lecz przecież”) nie wolno też zapominać, że taka a nie inna formuła spowiedzi usznej kształtowała się przez setki lat (z wieloma zmiennymi), że na pewne problemy z nią związane Kościół już odpowiadał, a na inne odpowiada obecnie i wreszcie, że taka a nie inna forma jest głęboko i spójnie powiązana z naturą ludzką, z tym kim jesteśmy. Argumentację teologiczną i historyczną, a także kanoniczną pozostawiam specjalistom, ja spróbuje się temu problemowi przyjrzeć wyłącznie z perspektywy antropologicznej. Zacznijmy od tego, co mówi nam o nas samych koncept spowiedzi. Otóż ona, zgodnie zresztą z myśleniem o człowieku zawartym w Biblii (a szczególnie mocno wyrażonym przez św. Augustyna) przypomina nam o wpisanym przez grzech pierworodny w naszą strukturę bytową braku, niedoskonałości, złu. „Jestem świadom, że we mnie, to jest w moim ciele, nie mieszka dobro; bo łatwo przychodzi mi chcieć tego, co dobre, ale wykonać – nie. Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię właśnie zło, którego nie chcę. Jeżeli zaś czynię to, czego nie chcę, już nie ja to czynię, ale grzech, który we mnie mieszka” (Rz 7,18-20) - mówi o tym św. Paweł w Liście do Rzymian. A żeby sprawę jeszcze bardziej skomplikować, nie chodzi tylko o świadomy grzech, o zło podejmowane dla samego zła, ani nawet tylko o wywołany ludzką słabością upadek, ale także o to, że każdy nawet najlepszy wybór może być oparty o błędne przesłanki, może mieć nieczyste intencje, czy wreszcie może zawierać w sobie ciemną stronę. Fiodor Dostojewski świetnie to pokazuje przede wszystkim w „Idiocie”. Książę Myszkin jest tak pozornie dobry, że aż wywołuje niemal wyłącznie zło. I prawda ta dotyczy - niezależnie od tego, czy jest uświadomiona czy nie, każdego człowieka.
Już jednak w przywołanym przez św. Pawła cytacie - poza zawartym w nim pesymizmem (a może lepiej powiedzieć realizmem) w ocenie ludzkiej naturze jest także potężna dawka optymizmu. Paweł bowiem wskazuje, że jest w nas także pragnienie dobra, że chcemy z owego upadku się podnosić, że potrafimy - nie zawsze sami - dostrzec owo napięcie między chcianym dobrem a niechcianym złem. Jest w człowieku ciemna strona, dążenie ku złemu (nie zawsze wywoływane świadomą wolą), ale jest także pragnienie dobra, podnoszenia się z upadku, dążenia ku dobru. Oba te elementy są tak samo istotne, a spowiedź jest doskonale wpasowana w oba z nich. Dlaczego? Bo jest ona z jednej strony przypomnieniem, że jest w nas zło, ale z drugiej sakramentem, który ma pomagać podnosić się z owego zła, jednać się z Bogiem, ale też z samym sobą, powstawać.
Czy jednak, może i zapewne zada ktoś pytanie, spowiedź ta musi łączyć się w wyznaniem grzechu przed kapłanem i pouczeniem przez niego kierowanym? „A Jezus znowu rzekł do nich: «Pokój wam! Jak Ojciec Mnie posłał, tak i Ja was posyłam». Po tych słowach tchnął na nich i powiedział im: «Weźmijcie Ducha Świętego! Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są im zatrzymane»” (J 20,21-23) - mówi Jezus do Apostołów, a z tych słów wyprowadza się właśnie sakrament pojednania i pokuty. I nie ma wątpliwości, że z samej tej formuły nie da się wyprowadzić obowiązku spowiedzi usznej, ani tym bardziej towarzyszenia duchowego w czasie odpuszczania grzechów. Kościół mógłby przyjąć odmienną formułę odpuszczania grzechów. Pytanie tylko, czy rzeczywiście byłaby ona - z perspektywy tego, co wiemy o naturze ludzkiej - lepsza?
Odpowiedź kryje się - jak sądzę - ponownie w prawdzie o grzechu pierworodnym. Jesteśmy istotami omylnymi, które - co więcej - mają też głęboko dopracowany mechanizm oszukiwania samych siebie (niekiedy w kierunku usprawiedliwiania wszystkiego, a niekiedy w budowaniu poczucia własnej winy). Postawienie się w obliczu innego, obiektywizacja tego, czego doświadczamy, spotkanie z Drugim jest więcej czymś co pozwala lepiej zmierzyć się z własnym grzechem lub poczuciem winy. Mądrość i dojrzałość drugiego pozwala lepiej niż w samotności mierzyć się z tym, co nas spotyka. Drugi staje się tu - w pewnym stopniu - lustrem, a może lepiej powiedzieć obiektywizatorem. Konieczność nazwania własnego grzechu, opisania go w terminach intersubiektywnie komunikowalnych także pozwala uświadomić sobie lepiej, co się wydarzyło. I z tej perspektywy sam akt wypowiedzenia jest czymś istotnym, pozwalającym mierzyć się ze złem w nas samych. Inny, także poprzez wysłuchanie, a niekiedy przez jedno czy dwa słowa, może także pomóc podjąć decyzję, zmierzyć się z jej skutkami. I nie chodzi o to (o czym nigdy dość przypominania), by podejmował decyzję za nas (na to bowiem nie ma i nie może być zgody), ale o to, by rzeczywiście pozwolił zobaczyć samego siebie lepiej.
Czy za każdym razem odpuszczenie grzechów musi wiązać się z formą wyznania grzechów? Zapewne nie, ale warto sobie uświadomić inną naszą cechę, która sprawia, że szczególnie w kwestiach trudnych, niewygodnych emocjonalnie wybieramy zazwyczaj rozwiązania mniej nas kosztujące (co niekoniecznie oznacza lepsze). Tam, gdzie spowiedź uszna stała się jedną z wielu dopuszczalnych form, tam zazwyczaj stała się ona tylko teoretyczną możliwością, i przestała być praktykowana. Niekoniecznie z pożytkiem duchowym.
Antropologiczne argumenty za spowiedzią uszną można i trzeba zastosować także w odniesieniu do spowiedników. Oni, dokładnie tak samo jak penitenci są dotknięci grzechem pierworodnym, podatni na niedojrzałość, skłonni do nadużywania władzy. I to właśnie powinno skłaniać Kościół po pierwsze do bardzo ostrożnego udzielania misji kanonicznej do spowiedzi. Obecna forma, związana z kierownictwem czy towarzyszeniem duchowym, otwiera pole do sytuacji, w których niedojrzały, skłonny do nadużyć związanych z władzą ksiądz może uczynić wiele złego. Ocena i dopuszczenie do spowiedzi musi być więc bardzo ściśle obwarowane warunkami, co jak na razie nie ma miejsca. Łaska - zgodnie z myśleniem Tomaszowym - buduje na naturze, ale jej nie zastępuje. Święcenia kapłańskie nie czynią z nikogo dojrzałego człowieka, a władza z nimi związana może tylko ułatwiać nadużycia. Spowiednik zaś, i o tym także trzeba pamiętać (a z mojego doświadczenia wynika, że wielu księży to rozumie) musi pamiętać o tym, że on sam także jest omylny, niedoskonały, grzeszny, a przede wszystkim nie może uważać się za władcę nad sumieniem wiernego. Jego rolą jest towarzyszenie, a nie narzucanie, jest odpuszczanie grzechów, a nie obarczanie nimi. To już jednak jest temat na zupełnie inny tekst.
Skomentuj artykuł