Historia Kościoła pisana rękami bohaterskich kobiet
To nie będzie tekst o dyskryminacji, nierównościach czy braku parytetów w strukturach kościelnych. Będzie jednak jak najbardziej aktualny, bo bez chrześcijan traktujących serio Ewangelię – zarówno kobiet, jak i mężczyzn – nie da się w ogóle mówić o misji Kościoła.
Skupię się jednak wyłącznie na chrześcijankach. Dlaczego? Rozmawiając z ludźmi, zbyt często odnoszę wrażenie, że w Kościele brakuje nam kobiecych wzorców. Mamy Maryję, która jest dla nas tak oczywista, że nawet nie zastanawiamy się nad tym, czego dokonała, współpracując z łaską. Mamy kilka świętych kobiet, które nie bały się napominać mężczyzn – od królów po papieży – i w zasadzie tyle o nich wiemy. Mamy wreszcie matki, które oddały życie za swoje dzieci na salach porodowych i w obozach koncentracyjnych, ale ich dar bagatelizujemy. Mówimy, że Kościół jest kobietą, że w kościelnych ławkach zasiada więcej kobiet, ale o ile potrafimy wymienić kilka z nich z imienia, to trudność sprawia nam już powiedzenie, co zrobiły dla Kościoła, jak Bóg przez nie go zmienił i ukształtował. Tymczasem od czasów Starego Testamentu przez Wielki Piątek po dziś dzień były one zawsze obecne u boku mężczyzn, na równi obdarzone łaską i powołane. Przemawiał przez nie Bóg, obdarzał charyzmatami, służyły i dostawały się tam, gdzie mężczyzn już dawno czekałaby śmierć. Nie były traktowane poważnie, wyśmiewano ich misje, nie doceniano siły. Częściej działały pomimo niż ze wsparciem, pozostawały jednak wierne Ewangelii.
Podświadomie poszukujemy dobrych wzorców, z którymi łączy nas doświadczenie, wspólny kontekst, podobne wątpliwości w wierze. Aktualizacja Ewangelii nie opiera się bowiem na jej pisaniu od nowa, ale czytaniu niezmiennych słów przez pryzmat własnego życia. Oto kobiety naszych czasów, które odpowiedziały swoim życiem.
Matka Trędowatych
Wanda Błeńska urodziła się w 1911 r. w Poznaniu. Z wykształcenia była lekarską – z miłości misjonarką. Ukończyła Wydział Lekarski Uniwersytetu Poznańskiego. To tam spotkała się z Akademickim Kołem Misyjnym, co odmieniło jej życie. Angażując się coraz mocniej w działanie koła – jako studentka była wybrana do ogólnopolskiego związku kół misyjnych i reprezentowała Polskę na Międzynarodowym Kongresie Misyjnym w Lublanie – Wanda zaczęła na poważnie myśleć, czy nie poświęcić się właśnie misjom.
Plany te odłożyła, jednak nie na długo. Mając 40 lat, w 1951 r. wyjechała do Ugandy, gdzie podjęła pracę w szpitalu dla trędowatych nad Jeziorem Wiktorii. Pracowała tam aż przez 43 lata! Pod jej kierownictwem mała irlandzka zakonna placówka stała się nowoczesnym szpitalem i centrum szkoleniowym. Wanda Błeńska wyszkoliła również grono nowych lekarzy specjalizujących się w leczeniu trądu, w tym swojego ugandyjskiego następcę, któremu przekazała kierownictwo w 1983 r., pozostając jednak w Bulbie i wspierając centrum jako konsultantka.
Do Polski wróciła dopiero w 1994 r., osiedlając się w rodzinnym Poznaniu. Na miejscu angażowała się w uwrażliwianie społeczeństwa na temat trądu oraz misji afrykańskich. Zdobytą wiedzę wykorzystała również, przekazując ją polskim młodym medykom. Najczęściej ludzie pytali ją o strach w obcowaniu z osobami cierpiącymi na trąd. Odpowiadała wtedy: „Trędowaci. Ich nie trzeba się bać. Ich trzeba kochać”. W jednym z wywiadów wspominała też moment spotkania z cierpiącą na trąd kobietą, po którym zrozumiała, że nie musi się bać. „Ona się nie boi, to dlaczego ja nie mogę się tym brakiem lęku zarazić?” – pytała.
"Ona się nie boi, to dlaczego ja nie mogę się tym brakiem lęku zarazić?" - Wanda Błeńska.
Wanda Błeńska zmarła w wieku 103 lat. Poświęciła całe życie chorym, nie zakładając rodziny. W Archidiecezji Poznańskiej lada dzień rozpocznie się oficjalnie jej proces beatyfikacyjny, na który zgodę wydała już Stolica Apostolska. Każdego miesiąca przy jej grobie gromadzą się na modlitwie wierni, a ona sama została wybrana przez nich „Poznanianką Stulecia”.
Wolontariuszka Boga
Chiara Silvia Lubich urodziła się w 1920 r. w Trydencie. To tam spędziła swoją trudną młodość (ze względu na warunki ekonomiczne oraz II wojnę światową). Mimo to zapisała się na studia filozoficzne w Wenecji, a później uczyła w rodzinnym mieście w szkole podstawowej. 7 grudnia 1943 r. złożyła prywatne śluby i oddała swoje życie Bogu. Tę datę uznaje się za początek ruchu „Dzieło Maryi” zwanego Focolari. Po bombardowaniu Trydentu w 1944 r. utraciła dom. Postanowiła jednak pozostać na miejscu, żeby służyć ludziom. Stało się to za sprawą pewnego wydarzenia, gdy wracając przez zniszczone miasto, spotkała matkę, która opłakiwała czwórkę utraconych dzieci. Postanowiła dzielić z nią ból i zrozumiała, że to jej życiowe powołania. „Dzielić ból z ludzkością” – jak sama określała.
Podczas rekolekcji w 1949 r. zyskała pewność co do drogi, jaką ma podążać. Otrzymała wtedy przeczucie dotyczące ruchu Focolari i tego, czego oczekuje od niej samej Bóg. Chiara była cały czas w gotowości, by służyć Kościołowi. W 1956 r. odpowiedziała na wezwanie papieża Piusa XII i zainicjowała akcję „Wolontariusze Boga”. Zasada była prosta: ludzie różnych zawodów i stanów mieli świadczyć o Bogu w społeczeństwie, z którego Go wyproszono. Świat bardzo tego potrzebował, gdy dźwigał się zniszczony wojną i osłabiony nasilającym się komunizmem. Chiara Lubich postanowiła dzielić jego ból i wnosić do niego nadzieję – jedyną, jaką znała.
W 1962 r. Jan XXIII zaaprobował ruch, a prawie 30 lat później Jan Paweł II zatwierdził jego statut. Wspólnoty Focolari zaczęły powstawać na całym świecie i obecne są w 182 krajach. Chiara Lubich do końca życia pozostała wierna Ewangelii i przyjaźniła się z kolejnymi papieżami. Jej żywy ruch dał Kościołowi prawdziwych świadków jak choćby bł. Chiara Badano, z którą łączyła ją osobista przyjaźń. Wymieniły między sobą wiele listów. To właśnie w jednym z nich Chiara Lubich nadała jej przydomek „Luce”, co znaczy światło, jakby przewidując jej osobistą świętość. Chiara Lubich zmarła w wieku 88 lat. Obecnie toczy się jej proces beatyfikacyjny
Aborcjonistka przeciwko wojnie
Pochodząca z protestanckiej rodziny Dorothy już w młodym wieku zaangażowała się na rzecz Partii Socjalistycznej. Wyznawała lewicowy feminizm i pisała na łamach „The Masses” oraz „The Liberator”. Będąc młodą dziennikarką, przeprowadziła wywiad z Lwem Trockim. Walczyła o prawa wyborcze kobiet, brała udział w różnych protestach i pikietach na ich rzecz, za które była wielokrotnie aresztowana.
Jako dwudziestolatka zaszła w ciążę i dokonała aborcji namawiana do tego przez swojego kochanka, socjalistycznego aktywistę. Została jednak porzucona po jej dokonaniu, co zraniło ją podwójnie. Po jakimś czasie poślubiła swojego pierwszego męża, ale i ta relacja nie przetrwała długo, doszło do rozwodu. Z trzecim partnerem Forsterem Batterhamem miała córkę. Po wcześniejszej aborcji Dorothy myślała, że już nigdy nie będzie mogła mieć dzieci. Bardzo to przeżywała. Wiadomość o ciąży niesamowicie ją ucieszyła i uznała to za cud. Jednak jej partner bał się ojcostwa i doszło między nimi do separacji. Po rozstaniu Day przeszła przemianę i zainteresowała się katolicyzmem, z którym wcześniej walczyła. W 1927 r. ochrzciła swoją córkę i sama też przyjęła chrzest. Szukała sposobu, aby pogodzić się z Forsterem, ale pragnienie Dorothy, aby wziąć ślub kościelny, doprowadziło do ostatecznego rozpadu ich związku.
Dorothy Day zaangażowała się mocno w aktywizm społeczno-katolicki. Razem z Peterem Maurinem założyła pismo „The Catholic Worker”, które istnieje do dziś. Wspierała swoją obecnością i dziennikarstwem przemiany społeczne i protesty środowisk katolickich. Angażowała się w walkę z aborcją i przeciwko wojnie. W trakcie Soboru Watykańskiego II wraz z grupą kobiet głodowała w intencji potępienia przez Sobór wojny w każdym wymiarze. M.in. za to w 1971 r. otrzymała nagrodę „Pacem in terris” ustanowioną dla uczczenia Jana XXIII i jego encykliki o pokoju. Zmarła w 1980 r. w Nowym Jorku. Jej proces beatyfikacyjny rozpoczęto 17 lat później.
Ambasadorka nadziei
Dolores Hope znana jest większości wyłącznie jako modelka i piosenkarka. Prywatnie zyskała sobie jednak przydomek „Pani Nadzieja” i nie było to wyłącznie nawiązanie do jej nazwiska. Przez wiele lat udzielała się charytatywnie, ale mało kto o tym wiedział. Zaraził ją tym mąż Bob Hope, z którym razem pasjonowała się też muzyką. Dzieliła ich jednak wiara. Dolores była zaangażowaną katoliczką, a Bob wprost przeciwnie. „Moja żona modli się wystarczająco, by zająć się nami obojgiem” – powiedział kiedyś Bob.
Dolores jednak modliła się za swojego męża, którego kochała całym sercem. Razem stworzyli dom adopcyjny i wychowali czwórkę dzieci. Angażowali się również w pomoc osobom bezdomnym i przykościelne misje. Przekazywali na nie spore sumy pieniędzy. Doświadczenie poważnej choroby oczu sprawiło, że Bob się nawrócił. Zmuszony do odpoczynku i zawrócony z trasy koncertowej muzyk miał teraz więcej czasu na spędzanie go z rodziną. Zaczął chodzić razem z żoną na msze, na których ona była codziennie. W końcu zdecydował się również przyjąć chrzest. Odtąd ich dom był już zawsze otwarty dla potrzebujących, wspólnot, księży i zakonnic. Organizowali w nim nawet rekolekcje. Wszystko to robili z naturalną skromnością, nie szukając rozgłosu. Wielkie dobro, którego razem dokonali, zaczęło wychodzić na jaw dopiero po ich śmierci. Oboje przeżyli po 100 lat! Papież Jan Paweł II odznaczył ich Orderem św. Grzegorza Wielkiego, najważniejszym odznaczeniem, jakie z rąk papieża może otrzymać osoba świecka za szczególne zasługi dla Kościoła katolickiego.
"Moja żona modli się wystarczająco, by zająć się nami obojgiem" - Bob Hope.
Po śmierci Dolores abp Jose Gomez napisał: „Zarówno świat rozrywki, jak i Kościół stracili kobietę głębokiej wiary, uzdolnionego muzycznego talentu i poświęcenia na rzecz poprawy sytuacji ludzi na całym świecie. Śmierć Dolores Hope pozostawia ogromną pustkę w Południowej Kalifornii”. Jej imię oznaczało „cierpienie”, a nazwisko „nadzieję”. Doskonale rozumiała drogę, która musiała przejść od jednego do drugiego.
Błogosławiona więźniarka
Życie i śmierć tej dominikanki nie powinny zostać zapomniane. Siostra Julia Rodzińska pochodziła z wielodzietnej rodziny. Już jako młoda dziewczyna wiedziała, że chce iść drogą powołania zakonnego. W wieku 17 lat wstąpiła do Zgromadzenia Sióstr św. Dominika. Została nauczycielką, a całą swoją miłość ofiarowywała dzieciom. Od 1934 r. kierowała również domem dla sierot w Wilnie.
Gdy wybuchła II wojna światowa, s. Julia zaangażowała się w pomoc humanitarną i działalność podziemnej szkoły. W czasach okrucieństwa i beznadziei chciała ocalić choć tę namiastkę normalności, dać dzieciom powód do oderwania myśli, miejsce, w którym będą bezpieczne, chciała kształtować ducha i poczucie tożsamości, których nie odbierze im nikt. W sposób tajny uczyła języka polskiego, historii i religii. Jednak w lipcu 1943 r. wpadła w ręce Gestapo. Przewieziono ją do obozu koncentracyjnego w Stutthofie, gdzie otrzymała jako więźniarka numer 40992. Była torturowana, izolowana od reszty i poniżana. Mimo to na miarę obozowych „możliwości” niosła pomoc innym, totalnie nie skupiając się na własnych cierpieniach. „To był anioł dobroci. W warunkach upodlenia człowieka potrafiła skierować nas na inny wymiar życia. (...) Dla nas ona była świętą, ona oddała za innych życie” – wspomina s. Julię jeden ze świadków jej życia i męczeństwa.
„To był anioł dobroci. W warunkach upodlenia człowieka potrafiła skierować nas na inny wymiar życia. (...) Dla nas ona była świętą, ona oddała za innych życie”.
Okrucieństwa, jakim była poddawana, w końcu doprowadziły ją do wycieńczenia i śmierci. Nawet umierając, dbała jeszcze o żydowskie współwięźniarki. Zmarła 20 lutego 1945 r. po blisko dwóch latach przebywania w obozie. W 1999 r. Jan Paweł II uznał jej męczeństwo i zezwolił na beatyfikację.
***
Te pięć bohaterskich kobiet, które na różnych płaszczyznach niosły potrzebującym pomoc i wiarę, to zaledwie wierzchołek, początek wspaniałej historii Kościoła pisanej rękami kobiet. Warto wejść głębiej.
Świat w XXI wieku cierpi na kryzys autorytetów. Nie tylko dlatego, że młodsze pokolenie już zupełnie inaczej patrzy na kształt i rolę autorytetów we własnym życiu. Wielcy po ludzku zawodzą, zostawiając osierocone idee i ludzi, którzy wierzyli w nie jak dzieci. Dlatego warto być małym i budować jedynie na Bogu. Bo choć nasza wiara jest chwiejna, to Jego obietnice wieczne. Z każdej wiary można jednak zrobić ideologię, jeśli samemu nie kroczy się w niej odważnie, dając świadectwo słowom Jezusa, a nie własnym; nie poświęcając własnego wszystkiego w zamian za wszystko od Boga. Najtrudniej wyzbyć się pewności i przekonań. Dopiero w zwątpieniu we własne siły rodzi się zaufanie do mocy Boga.
W przedstawionych przeze mnie bohaterkach urzeka ich wycofanie, jakby chciały się ukryć za tym, czego dokonywały. Jest to roztropność, której trzeba nam wszystkim w Kościele. Nie budujemy bowiem własnego królestwa ale jesteśmy powołani do wprowadzania Królestwa Bożego. Nie siłą, nie przekonywaniem, nie odbieraniem wolności i przejmowaniem taktycznych pozycji - miłością. A ta zawsze domaga się konkretnych czynów.
Nawet Maryja, wzór cnót i zawierzenia, nigdy nie wskazywała na siebie, lecz na Jezusa. To On jest drogą, a droga do Boga jest najważniejsza. Dlatego warto przyjąć niezwykle cenną lekcję od tych pięciu kobiet - nawet gdyby one po ludzku zawiodły, to droga, którą kroczyły jest od Boga i warto nią iść dalej. Pokora z jaką nigdy nie wskazywały na same siebie jest lekarstwem na Kościół interesów, złudzeń i upadających autorytetów. Jest zapowiedzią Kościoła Chrystusowego.
Charyzmat zawsze dany jest konkretnej osobie, więc niezależnie od płci wszyscy możemy go tak samo zmarnować, nie wykorzystać zgodnie z Bożym zamysłem i potencjałem, jaki w nas złożył. Bierzmy przykład z ludzi, którzy Ewangelię traktują serio. Ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Skomentuj artykuł