Nie można przestać szukać. Nawet, kiedy jest trudno
Znika jak słońce, pojawia się jak słońce, jeśli jest, to nie cały czas, czasem mam wrażenie, że bardziej rzuca cień na moje okna, a czasem opala mi twarz letnimi promieniami. Ta miłość nigdy nie była łatwa, nadzieja nigdy przesadnie oczywista.
Pamiętam, gdzie dowiedziałem się o tym, jakie są pierwsze reakcje na film braci Sekielskich. Szedłem Doliną Kościeliską w stronę schroniska Ornak. Najpierw dotarły do mnie wiadomości od znajomych, którzy na bieżąco relacjonowali, ile wyświetleń ma „Tylko nie mów nikomu”. Potem zobaczyłem komentarze.
Zazdroszczę tym, dla których religijność od zawsze była sprawą oczywistą. Albo nie, to nie jest zazdrość, to raczej podziw, bo nigdy, nawet na moment, nie zbliżyłem się do stanu, w którym się znajdowali. Celowo nie piszę wiara, tylko religijność. Wiara jest dla mnie naturalna, religijność niekoniecznie.
Kusiło mnie nawet, żeby maszerować z telefonem w ręce i oglądać film. Czego się spodziewałem? Na co liczyłem? Dlaczego, może nawet podświadomie, sądziłem, że nie dotknie mnie to jakoś specjalnie (bo przecież pracuję w tych mediach i historie duchownych, którzy wykorzystują nieletnich przepływają mi przez palce w czasie pisania newsów)?
Chyba zawsze wiedziałem, że Bóg jest. I że może do mnie mówić, a ja mogę odpowiadać. Ale w żaden sposób nie byłem przekonany o tym, że do tego dialogu (który z powodu fizycznych ograniczeń przypominał czasem monolog) potrzebuję Kościoła, wyuczonej modlitwy, albo coniedzielnego spotkania pełnego gestów, których nie rozumiałem. Nie czułem się z tego powodu gorszy, czułem, że pewne rzeczy przychodzą mi naturalnie, niektóre nie - tyle.
Atmosfera w Polsce gęstniała z każdym tygodniem. Każdy nowy przypadek pedofilii w Kościele pokazywał, jak bardzo niewydolny był system, który miał chronić najsłabszych przed agresją silnych. To znaczy był wydolny, ale w ochronie silnych przed prawdą ze strony najsłabszych. I z każdą taką wiadomością czułem, jak pęka we mnie latami tworzona struktura, jak okazywało się, że pozłacany pancerz religijności nie jest wykonany z metalu, ale składa się z drewna pokrytego tombakiem.
Jestem teologiem, to silnie zakorzenia w strukturach Kościoła. Mam w głowie mnóstwo gotowych formułek, mam odpowiedzi na pytania, które zwykle pojawiają się w debatach wierze, myślę, że swojego czasu byłem biegły w polerowaniu kuli, której nie są w stanie przeniknąć żadne pytania i wątpliwości. Tak, to ukradzione z Miłosza. Jestem winien zaokrąglania odpowiedzi w gładkie kule, które odporne są na to, co poza nimi. Zimne, stalowe, doskonałe w swojej stałości.
Spotykam Go w świecie, który jest wokoło mnie, nadzieję daje mi światło gwiazd i wiatr, który jesienią uderza mnie w twarz.
Obejrzałem w całości dwa dni poźniej, bez przerwy, choć dochodziły mnie głosy, że w całości za dużo, za wiele cierpienia jak na dwie godziny materiału. Czułem gniew. Także na siebie, że przez tyle lat zrobiłbym wiele by bronić Kościół, który teraz na moich oczach zdradził najsłabszych i zadał krzywdę, której nie da się wyleczyć od tak.
No dobrze, ale ten tekst ma być o nadziei, a nie o tym, jak straciłem miłość do Kościoła i nadzieję, że będzie lepiej. Bo straciłem.
Kiedy wracałem z Zakopanego autobus jechał przez ciemną noc. Puściłem jakieś durne utwory i starałem się nie myśleć o tym, że czeka na mnie tydzień, w którym nie będzie tematu, który nie nawiąże do tego, że piszę i czytam o instytucji, która systemowo ukrywała tych, którzy krzywdzili. Mniej obchodziło mnie to, jak zachowają się duchowni i biskupi (ich odpowiedzialność nie była moją odpowiedzialnością), bardziej to, że stanąłem wobec sytuacji, gdzie odpowiedź na pytanie o to, czy Bóg istnieje i działa w Kościele wcale nie była taka oczywista. Przez kolejne miesiące jechałem w tym ciemnym autobusie i czułem pustkę. W autobusie było ciemno i przyjemnie, tylko do toalety daleko i krzykliwa muzyka przypominały mi o niedoskonałości świata. Jak znalazłem się w końcu na dworcu?
Mniej więcej w tym samym czasie zdałem sobie sprawę z tego, że giniemy wszyscy, niezależnie od tego, gdzie jedzie autobus i jak wygląda końcowy dworzec. Przeczytałem kilkanaście tekstów, które jasno sugerowały, że zjadamy naszą planetę i z uśmiechem na ustach patrzymy, jak coraz bardziej pogrąża się w chaosie, w czasie kiedy my oblizujemy usta od resztek cukrowej waty. Byłem przerażony, potem czułem bezsilność, na końcu stwierdziłem, że coś trzeba zrobić i głośno powiedzieć o tym, że dłużej nie damy rady - takie wykorzystywanie planety w końcu skończy się katastrofą na masową skalę. Znalazłem cel.
Gdzieś z tyłu głowy miałem poczucie, że Kościół (przynajmniej w osobie papieża Franciszka) wybrał w tej kwestii całkiem sensowną drogę.
Laudato si - bodaj pierwszy dokument takiej rangi w całości poświęcony zagrożeniu, jakie niesie nadmierne eksploatowanie zasobów planety, to duża rzecz. I tak bardzo bolało i boli mnie do tej pory, że mało słyszałem i słyszę o niej w polskim Kościele.
Znalazłem się w dobrym miejscu i dobrym czasie - tak poczułem. Bo od tamtej pory zająłem się właściwie tylko jednym tematem - zmianami klimatycznymi i ich wpływem na człowieka. Miałem wolność w pisaniu, wolność w szukaniu i próbie odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób robić to, co robię, żeby mieć realny wpływ na zmianę, która musi się stać.
Ile miało to wspólnego z Kościołem? Ile z Bogiem? Niewiele. Bo choć faktycznie widziałem, że Kościół ma w tej sprawie realne propozycje, ciągle patrzyłem na niego przez pryzmat tego, co docierało do moich uszu przez ostatnie miesiące. Poszedłem swoją „zieloną” drogą.
Jestem na tej drodze bezustannie. Trochę z boku, jedną nogą w strumieniu Kościoła, który przepływa obok ścieżki, drugą na suchej drodze, którą dobrze się idzie, gdzieś na drzewie zaśpiewa ptak, jego głos jest czysty i delikatny, może mówi do mnie coś ważnego, może opowiada historię krótkiego życia, może pociesza i mówi, że jeszcze będzie dobrze, a branie na siebie wszystkich smutków tego świata nigdy nie jest dobrym pomysłem.
Czasem wchodzę do lasu i wącham go od wnętrza, przesuwam opuszkami palców po grubej korze, biorę trawę do ręki, wchodzę pod górę i przez mgłę, która osiadła akurat w dolinie, widzę czubki drzew, ich nieskalane piękno i miękkie kołysanie bez pośpiechu.
Czuję spokój, którego nie czułem od dawna. Wyobrażam sobie, że las na tej planecie nie jest jedynym, jaki istnieje. Że są jeszcze inne lasy w innych światach, których do tej pory nie odkryliśmy i inne góry, na których nie stanęła jeszcze nasza stopa.
Jeśli pociesza mnie głos ptaka na drzewie, to wiem, że to jest Jego głos. Kiedy mgła przylepia się do powiek, to czuję, jak On mnie otacza, kiedy czuję twardość drzewa, to wiem, skąd pochodzą jego korzenie. I od Kogo.
Przypomniałem sobie z zajęć ze studiów, że pierwszym objawieniem się Boga jest to, które dokonuje się w przyrodzie (św. Tomasz miałby pewnie w tej sprawie jeszcze więcej do powiedzenia). Ono jest naturalne, bo stworzenie odbija Tego, który jest Stwórcą.
To mi daje nadzieję. Spotykam Go w świecie, który jest wokoło mnie, nadzieję daje mi światło gwiazd i wiatr, który jesienią uderza mnie w twarz. Wiem, że On jest w Kościele, ale jest dla mnie jeszcze za wcześnie, emocjonalnie za mocno utknąłem, żeby szukać Go właśnie tam. W tej chwili mówi do mnie przez swoje stworzenia i daje poznać się przez rzeczy, które mówią ciszej od szeptu.
Jeśli pociesza mnie głos ptaka na drzewie, to wiem, że to jest Jego głos. Kiedy mgła przylepia się do powiek, to czuję, jak On mnie otacza, kiedy czuję twardość drzewa, to wiem, skąd pochodzą jego korzenie. I od Kogo.
To nie panteizm, nie wszystko jest Bogiem, ale wierzę, że Bóg jest we wszystkim. Bo jego wcielenie nie dotyczyło tylko człowieka, ale wszystkiego co stworzył i nieustannie stwarza. Bo powiedział, że będzie z nami, aż przyjdzie ponownie. Czy Jego obecność ogranicza się tylko do miejsc które wyznaczamy mu twardym płotem rubryk i kazań? Czy nie uwięziliśmy Go w marmurach świątyń, które szczelnie zamknięte bronią miejsca za zasłoną tak, jak świątynia w Izraelu broniła Przybytku?
Spokój, który mam w sobie patrząc na Jego stworzenia przenika mnie i daje nadzieję. I jest jej coraz więcej. Tak jak głos ptaka pulsuje we mnie i budzi z letargu.
Skomentuj artykuł