Bilet do Parku Galapagos...

Zobacz galerię
Bilet do Parku Galapagos...
Mieszkańcy archipelagu wysp Galapagos (fot. James Seith Photography / flickr.com)
Henryk Turel / dziennik.com / slo

Tak to już jest, że jak człowiek raz ruszy w świat, to chce potem poznawać inne kraje i ludzi. Do tej pory odwiedziłem już ponad 90 krajów na wszystkich kontynentach.

Odbyłem bardzo udaną podróż z Polonijnym Klubem Podróżnika do Peru. Zobaczyłem wówczas słynny, najgłębszy kanion świata – Colca, a w nim potężne kondory przesłaniające niebo. Kanion został odkryty i spenetrowany przez studentów-zapaleńców z krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej z Jerzym Majcherczykiem na czele. Zwiedziłem też nie mniej słynne dawne miasto Inków – Machu Picchu (określane często mianem "zaginione miasto") oraz zobaczyłem najwyżej na świecie położone żeglowne jezioro Titicaca. To jezioro leży na wysokości około 3809 metrów n.p.m., na pograniczu Peru i Boliwii. Jego dodatkową atrakcją są "pływające wyspy" budowane z trawy i zamieszkane przez około 400 Indian z plemienia Uros.

Bilet do Parku Galapagos

DEON.PL POLECA

Wkrótce nadarzyła mi się okazja poznania nie mniej słynnego archipelagu wysp Galapagos. Dołączyłem do grupy kilku osób wyjeżdżających do Ekwadoru. Najpierw zwiedziliśmy stolicę Quito, położoną na wysokości około 2480 metrów. Na dużym bazarze Marcado o mało nie straciłem swoich pieniędzy oraz dokumentów. Dobrze ubrany złodziejaszek przeciął mi torbę nożem. Na szczęście w porę zorientowałem się w sytuacji i zapobiegłem kradzieży.

Po opłaceniu w lokalnej agencji podróży na Galapagos wyruszyliśmy z dużego miasta portowego Guayaquil ku odległemu o kilkaset kilometrów od lądu archipelagowi. Po przylocie na pierwszą z wysp San Cristobal musieliśmy wykupić bilet wstępu – za 100 dolarów – do, jak to oni określają, Parku Galapagos. Zostaliśmy zakwaterowani na niedużym stateczku w 2- lub 4-osobowych kabinach.

Wyżywieniem zajmował się jeden z czterech członków załogi. Nasze menu składało się z dość pikantnych zup oraz z dań mięsnych lub świeżo złowionych ryb. Dni spędzaliśmy na penetracji tych na ogół górzystych i skalistych wysp z mnóstwem rozmaitego ptactwa, iguan oraz krabów wychodzących całymi stadami z zakamarków skalnych. Podziwialiśmy też duże kolonie pięknych różowych ptaków flamingów o długich szyjach i charakterystycznych dziobach.

Niektóre z tych wysp miały piękne piaszczyste plaże, na których wygrzewały się w słońcu lwy morskie. Przechodziliśmy między nimi bez obaw, prawie nie wzbudzając ich reakcji. Pięknie wyglądały, kiedy pływały w dużych oczkach wodnych utworzonych przez zastygłą lawę od dawno nieczynnych wulkanów. Zadziwiał nas brak jakiegokolwiek lęku u ptactwa i lwów morskich. Czasem było słychać jakiś syk z wyciągniętego dzioba w kierunku naszych nóg, ale żaden ptak nie podrywał się z gniazda. A lwy pływając niemal ocierały się o nas, jakby zachęcały do igraszek z nimi.

Bardzo interesujące było zwiedzanie darwinowskiej stacji doświadczalnej na jednej z wysp, gdzie znajdowała się farma wylęgu żółwi. Tam też można było zobaczyć duże żółwie, a wśród nich Lonesome George'a (Samotnego George'a), który podobno ma 500 lat. Widzieliśmy też duże okazy pływające w pobliżu wyspy.

Polowanie na kozice

Chyba po czwartym dniu naszej podróży załoga postanowiła zaopatrzyć spiżarnię w świeże mięso. Wraz z trzema marynarzami wybrali się łódką na jedną z wysp, aby zapolować, a raczej złapać jakąś dziką kozicę, których stada skaczące po wzgórzach skalnych były widoczne z pokładu. Nie było to jednak dla tych młodych, sprawnych indiańskich młodzieńców łatwe zadanie.

Obserwowaliśmy z pokładu ich gonitwy po skałach za kozicami. Dopiero chyba po półgodzinnej gonitwie udało im się osaczyć jedną z kóz, która odłączyła się od stada. Gdy przywieźli ją łódką i wnieśli na statek, widzieliśmy w promieniach zachodzącego słońca, jak ta biedna kozica drżała z lęku. Stała na pokładzie cała drżąca i widać było, że boi się skoczyć do wody. Do dziś mam w oczach widok tej drżącej kozicy. Kobiety powiedziały, że nie chcą widzieć momentu jej zarzynania.

Nazajutrz, gdy podano na obiad smażone mięso, prawie nikt nie chciał go tknąć, mimo zapewnień kucharza, że to jest mięso z zapasów. Musiał nam podać rybę.

 

Moja ulubiona piosenka

Innego dnia po miłej, orzeźwiającej kąpieli wokół statku (a był upalny dzień), popłynęliśmy do kolejnej z wysp tego archipelagu. Kolację zjedliśmy na pokładzie. Towarzyszyły nam młode, piękne dziewczyny z Kalifornii, które między innymi zaśpiewały piosenkę "Sunrise Sunset". Poprosiłem je, aby zaśpiewały tę piosenkę jeszcze raz, bo bardzo mi się spodobała. Przed laty śpiewał ją Topol w filmie "Skrzypek na dachu". Potem poprosiłem, aby mi napisały słowa, postanowiłem bowiem nauczyć się jej na pamięć. Jedna z dziewcząt przysłała mi potem płytę z tą piosenką do domu. Śpiewałem ją wielokrotnie, przy różnych okazjach. W zamian ja im zaśpiewałem swoją ulubioną piosenkę, przetłumaczoną z hiszpańskiego – "Granada", co zostało przyjęte życzliwie oklaskami.

Ten nasz miły koncert przerwały narastające podmuchy wiatru i nadciągające ciemne chmury. Zanosiło się na burzę.

Morze pokazało nam swoje drugie oblicze

Po wzięciu prysznica ułożyłem się na górnej koi w naszej kabinie, mając tuż przy głowie otwarte okienko. Wiatr wzmagał się, coraz mocniej kołysząc i rzucając stateczkiem, a duże krople deszczu zaczęły bębnić o dach naszej kabiny niczym karabin maszynowy. Mimo wszystko jakoś szybko zasnąłem. Obudziłem się gwałtownie, gdyż woda wdarła się przez otwarte okno, zalewając mi twarz i koję. Przerażony, nie widząc nic w ciemności, przez chwilę pomyślałem, że pewnie toniemy. Zerwałem się z koi i uderzyłem głową o sufit kabiny. Chwyciłem się za bolącą głowę i w tym momencie następny silny przechył, wraz z nowym prysznicem morskiej wody, wyrzucił mnie z koi na podłogę, obok leżącego już tam współtowarzysza podróży.

Rozlegające się jęki i krzyki dobiegające z ciemności były przerażające. Myślałem, że to już koniec, że już nie zobaczę swoich najbliższych. Jak na filmie, ujrzałem przed oczyma różne sceny z mego życia. Wśród błyskawic rozświetlających na chwilę kabinę, pośród huku wody i wycia wiatru słychać było od czasu do czasu przerażone ludzkie głosy. W kabinie woda sięgała nam już do kolan.

Na szczęście kapitan zdołał jakoś wymanewrować nasz stateczek i ustawić go dziobem do napierających fal, dzięki czemu trochę mniej nami rzucało. Powoli burza ucichła. Zziębnięci i mokrzy chcieliśmy zapalić światło, lecz instalacja zawiodła. Kiedy nadciągnął świt, byliśmy szczęśliwi, że wyszliśmy cało z tej opresji.

Połowę dnia zajęło nam porządkowanie kabiny i suszenie naszych rzeczy. Wszystkie rozmowy obracały się wokół tego, co wydarzyło się nocą. O grozie tego, co przeżyliśmy, przypominały nam poobijane ciała.

Z indiańską rodziną przy ognisku

Po powrocie z Galapagos na kontynent, postanowiliśmy pojechać do oddalonego o 15 km od Quito miejsca, gdzie przebiega linia równika. To tu w 1936 roku został zbudowany przez francuskiego architekta Tufino wysoki, kwadratowy budynek-pomnik, zwężający się ku górze i zwieńczony dużą kulą, będącą symbolem naszego globu. Zbudowano go w 200. rocznicę ustanowienia geograficznej siatki naszego globu. Punkt ten jest na wysokości 2483 metrów nad poziomem morza. Średnia temperatura w tym miejscu wynosi 18 stopni Celsjusza. Przedinkowskie plemię Quitos nazywało ten punkt Inty-Nan, co znaczy – linia słońca.

Zawsze 23 września i 21 marca odbywa się tam specjalna ceremonia. Ciekawostką jest to, że wspomniany budynek na równiku nie daje żadnego cienia w południe. Dokładnie ze środka tego budynku-pomnika w obie strony poprowadzona jest czerwona linia oznaczająca równik. Często turyści stają w rozkroku nad tą linią – jedną nogą na półkuli północnej, zaś drugą nogą na południowej i robią sobie pamiątkowe zdjęcia.

W środku tego budynku znajduje się muzeum pokazujące charakterystyczne cechy tego miejsca i jego historię. Ciekawostką jest to, że w pewnej odległości od tego miejsca woda wlana do dużego leja, spływając kręci się po jednej stronie równika w lewo, zaś po przeciwnej – w prawo.

A potem udaliśmy się do indiańskiej miejscowości Otovalo, gdzie w każdą sobotę rano odbywa się jeden z największych indiańskich jarmarków w Ameryce Południowej. Słyną one z różnych wyrobów skórzanych i drewnianych oraz z biżuterii. Spotkaliśmy tam bardzo miłe starsze małżeństwo – lekarzy z Holandii. Spacerując z nimi trafiliśmy na peryferie miasta, do domostwa indiańskiego – cała rodzina siedziała na zewnątrz, wokół ogniska. My, przechodząc obok, pozdrowiliśmy ich po angielsku. Oni patrzyli w milczeniu na nas, ale po chwili jeden młodzieniec wstał i gestem ręki zaprosił nas do ogniska. "You are welcomed" – powiedział. Zaskoczyło to nas. Jak się okazało, przyjechał on do rodziny z Quito, gdzie pracuje w jakimś urzędzie i zna trochę angielski.

Młody Indianin wypytywał nas o życie w Europie, ale miał mgliste pojęcie o naszych krajach – Polsce i Holandii. Uraczono nas orzeźwiającym trunkiem, a potem cała rodzina odprowadziła nas do odległego hotelu. Było to bardzo miłe spotkanie z prawdziwą indiańską rodziną, które zachowam na długo w pamięci.

Pełni wrażeń wróciliśmy do Nowego Jorku. Wiem, że po pewnym czasie zacznę planować następną podróż.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Bilet do Parku Galapagos...
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.