Jonathan Roumie zagrał Jezusa. Aktor wyznaje, jak uratowało go Boże Miłosierdzie
- Modliłem się, trwałem przy Bogu i doszedłem do granicy - fizycznej, psychicznej i duchowej. Nie miałem już siły i pierwszy raz oddałem Bogu wszystkie moje oczekiwania odnośnie mojego życia. Pamiętam, że poczułem wtedy fizycznie ulgę, i że troska o moje sprawy, nie była już na moich barkach - mówi w swoim świadectwie Jonathan Roumie, który wcielił się w rolę Jezusa w serialu „The Chosen”. Aktor podkreśla, że „Boże Miłosierdzie przychodzi przez pokorę”.
Oto świadectwo Jonathana Roumiego:
Miłosierdzie Boże odegrało w moim życiu rolę pierwszoplanową. Aby pokazać, jak do tego doszło, muszę przedstawić kilka najważniejszych momentów, kiedy Jezus w bezpośredni sposób wkroczył w moje życie właśnie ze swoim Miłosierdziem. Patrząc wstecz, mogę wyróżnić trzy węzłowe momenty w mojej codzienności i rozwoju duchowym, które doprowadziły mnie do miejsca, gdzie obecnie jestem.
Pierwszy etap to modlitwa. Wszystko, co działo się w moim życiu zaczęło się od modlitwy. Moi rodzice modlili się za mnie, ze mną i moim rodzeństwem, modlili się również za siebie wzajemnie. Pamiętam, że mój tata powtarzał takie zdanie „jesteśmy razem i modlimy się wspólnie” i to zdanie towarzyszyło mi przez całe moje późniejsze życie. Pamiętam również moją babcie, która przyjeżdżała do nas z Irlandii w każde wakacje i modliła się ze mną i moją siostrą. Tak więc modlitwa była ze mną cały czas - nie tylko w ważnych momentach, ale również spontanicznie w codzienności. Również w momentach bardzo trudnych.
Między 20 a 30 rokiem życia zastanawiałem się kim jestem, nad znaczącymi relacjami w moim życiu, sprawami zawodowymi - gdzie byłem a gdzie jeszcze chciałem być. Pamiętam, że modlitwa towarzyszyła mi ciągle. W tamtym czasie mój tata pokazał mi obraz Jezusa Miłosiernego, którego nie znałem wcześniej ani objawień siostry Faustynie. I to było moment, kiedy do mojego życia wdarł się Jezus Miłosierny.
To, co mnie zastanawiało wtedy, to relacja między modlitwą a samym wizerunkiem Jezusa Miłosiernego. Czytałem dużo na ten temat i przemówiła do mnie interpretacja, że ikony czy obrazy pomagają ludziom w otwarciu „okien duszy” na Boga. Ale miałem w tamtym czasie jeden problem - jeśli sztuka religijna czy sakralna nie była stworzona przez wielkich klasyków, jak Michał Anioł czy Caravaggio, trudno mi się było zmusić, żeby otworzyć okna mojej duszy. Jednak Bóg w swojej Miłości, zdarł ze mnie pychę i snobizm, by nauczyć mnie pokory i mocniej objawiać mi swoje Miłosierdzie. Jak to zrobił? W tamtym czasie spędzałem wiele czasu uczestnicząc w liturgii wschodniej i poznając ją. Kiedykolwiek się modliłem pośród pozłacanych ikon, czułem się „święty”.
Wizerunek Jezusa Miłosiernego
Więc kiedy modliłem z moim mieszkaniu w Queens i patrzyłem na wydrukowany obrazek Jezusa Miłosiernego, nie było to tym samym dla mnie. Tak więc nie miałem katalizatora, który mógłby mnie poprowadzić głębiej w zrozumienie głębi Miłosierdzia Bożego, a w tamtym czasie potrzebowałem takiego katalizatora - symbolu, instrumentu, żeby móc zagłębić się w znaczenie Miłosierdzia Bożego. W tamtym czasie nie byłem jeszcze duchowo przysposobiony, by zejść głębiej.
Pomyślałem więc sobie, jak dobrze by było, gdyby połączyć sztukę ikony z obrazem Jezusa Miłosiernego. Ale nigdzie nie znalazłem takiego wizerunku. Jeśli taki by istniał - myślałem wtedy - to czułbym się naprawdę „świętym” modląc się w otoczeniu takiej ikony. I trzy dni później na mojej zakurzonej skrzynce na listy, przy moim mieszkaniu znalazłem obraz Jezusa Miłosiernego, który był napisany jako ikona. Co ciekawe, w miejscu, w którym mieszkałem przez 10 lat nie znalazłem ani jednego symbolu religijnego. Dzięki temu obrazowi mogłem zagłębić się bardziej w to, czym jest Boże Miłosierdzie.
Jakiś czas później brałem udział w przesłuchaniu do filmu, które było zorganizowane przez reżysera Leonardo Defilippis o życiu św. Faustyny do filmu „Faustyna. Posłaniec Miłosierdzia Bożego”. Wtedy po raz pierwszy grałem Jezusa. Było to dla mnie dużym umocnieniem w wierze. Tak więc Bóg mnie wołał i dzięki moim zdolnościom mogłem służyć innym ludziom i głosić Boże Miłosierdzie.
Krótko potem, dostałem również propozycję zagrania Jezusa w filmie „Dwóch złodziei” Dallasa Jenkinsa, gdzie początkowo miałem grać dobrego łotra. Im więcej czytałam o Jezusie, modliłem, poświęcałem czasu, tym bardziej zbliżałem się do Niego, a modlitwa do Jezusa zawsze poprzedzała moje przygotowanie do roli. Krótko potem, po raz kolejny zagrałem Jezusa w filmie Monici Vargo. W praktyce 3 razy w ciągu 16 miesięcy grałem Jezusa, który czułem ze chce mi coś powiedzieć.
Nieuchronnie zbliżałem się do drugiego kroku - oczekiwanej wiary. Był to czas pogłębienia moje zażyłości z Bogiem i coś więcej niż tylko pogawędka. W tamtym czasie zostałem poproszony o bycie drugim reżyserem filmu „Ostatnie dni: Pasja i Śmierć Jezusa” Marii Vargo. Moją codziennością i centrum życia zawodowego stała się codzienna Eucharystia, modlitwa (również odmawianie różańca i Koronki do Bożego Miłosierdzia), spowiedź. To, czego doświadczyłem w tamtym czasie, to, że sprzyjające okoliczności życiowe i zawodowe wyrastały same, jak grzyby po deszczu. Kiedy pracujesz dla Jezusa rzeczy same się dzieją. Kiedy robiliśmy ten film wszystkie drzwi był dla nas otwarte. Doświadczyłem też tego, jak potężną bronią jest pokora i że Miłosierdzie Boże przychodzi właśnie przez nią.
Najgorszy moment mojego życia był kiedy mieszkałem w Los Angeles, gdzie żyłem w pogłębiającym się konflikcie wewnętrznym - odnośnie do miejsca, gdzie byłem, również życiowo i zawodowo. Był to właśnie trzeci krok duchowy - totalne przygniecenie, a dwa pierwsze były tylko przygotowaniem do tego, co miało nastąpić.
Kontekst był taki, że wszystko życiowo i zawodowo dźwigałem sam. Teraz wiem, że choć Jezus chciał mi pomóc, nie pozwalałem Mu na to. Jednocześnie byłem głęboko zanurzony w modlitwie. Chodziło o kontrolę. Boża łaska przychodzi przez pokorę - mam tu na myśli, że daję Bogu wolność, do wkroczenia w moje życie, bez żadnych wymówek. No więc nie pozwalałem Bogu pomóc sobie, wszystko robiłem sam. Było mi bardzo ciężko - pracowałem w siedmiu miejscach i nie dawałem Bogu sobie pomóc, a on czekał.
Oddałem Mu wszystko i poczułem ulgę
Teraz to Bóg mnie niósł. Doszedłem do ściany. Pewnego dnia obudziłem i zdałem sobie sprawę, że mam tylko 20 dolarów w kieszeni no i zrobiłem to, co robię zawsze - zacząłem się modlić o pieniądze. Modliłem się: „Boże, jestem złamany. Podobno pomagasz tym, którzy sami sobie pomagają, więc zobacz mam siedem prac, co jest nie tak”.
Modliłem się, trwałem przy Bogu i doszedłem do granicy - fizycznej, psychicznej i duchowej. I powiedziałem: „Boże, Ty widzisz, że robię wszystko, co mogę i trwam przy Tobie, ale nie mam już siły. Oddaję Ci kontrolę nad moim życiem”. Wtedy byłem w takim momencie mojego życia i mojej kariery zawodowej, że prosiłem Boga, że jeśli jest coś jeszcze, co mogę zrobić, daj mi to, albo pokaż mi cos mogę robić poza karierą zawodowa bo jest naprawdę ciężko.
I pierwszy raz oddałem Bogu wszystkie moje oczekiwania odnośnie do mojego życia i mojej kariery zawodowej. Pamiętam, że poczułem wtedy fizycznie ulgę, i że troska o moje sprawy nie była już na moich barkach. Koło południa sprawdziłem maila i dostałem trzy czeki, które pokryły moje długi i spowodowały, że skończyły się moje problemy finansowe. Bóg jest Miłosierny, pełen współczucia, wierny i bardzo konkretny.
Nadal w moim życiu pojawiają się problemy i troski, ale od tamtego momentu zmieniło się moje podejście - oddaję to Bogu. W zaufaniu oddaję Mu kontrolę na moim życiem, co oznacza w praktyce, że robię, ile mogę i puszczam. To ciągle to samo życie, ale Bóg się troszczy o wszystko. Nigdy nie przeszło mi głębokie pragnienie, żeby być artystą. Kiedy jesteśmy pokorni i pokładamy ufność w Bogu, zawierzając Mu się, wszystko jest możliwe, ponieważ On jest Miłosierny.
Od tamtego czasu ważny stał się dla mnie fragment z Pisma Świętego Mt 6, 26: „Przypatrzcie się ptakom podniebnym: nie sieją ani żną i nie zbierają do spichlerzy, a Ojciec wasz niebieski je żywi. Czyż wy nie jesteście ważniejsi niż one?”.
Youtube
Skomentuj artykuł