Lekcja z filmu "Maria Magdalena"
Film o Marii Magdalenie feministyczny, w negatywnym sensie tego słowa, może wydać się tylko tym, którzy na oślep gotowi są bronić patriarchalizmu i niższego statusu kobiety.
Maria Magdalena... Jaki jej obraz przychodzi nam na myśl? Najdawniejsze wizerunki przedstawiają Marię Magdalenę jako świadka pustego grobu. Ale to późniejsi wybitni twórcy kształtują naszą wyobraźnię. Wielka pokutnica z obrazów Donatella, Tycjana, Caravaggia, Guido Reniego, El Greca, de La Toura. Opłakuje swoje dawne życie pod brzemieniem przytłaczającego poczucia winy. Rozpamiętuje swoją grzeszność - niewieści skrajny upadek - zmysłowość, paranie się nierządem. Przez stulecia krążyły o niej legendy, na ogół barwne. Jeszcze dziś - mimo licznych dyskusji w oparciu o materiały źródłowe, czyli Pismo Święte - możemy usłyszeć o jej pieniądzach z brudnego procederu.
Maria Magdalena nie jest marginalną postacią. Wspominają o niej wszyscy czterej ewangeliści. Po tym, gdy Jezus uwalnia ją od "siedmiu złych duchów i od słabości", przyłącza się do grupy uczniów Mistrza. Widzimy ją w gronie niewiast towarzyszących Mu w wędrówkach po Galilei (Mk 16,9; Łk 8,2). To ona kroczy za Nim na Golgocie i staje pod krzyżem (Mt 27,56; J 19,25). Asystuje przy złożeniu zwłok do grobu (Mt 27; 57-61). Gorzko płacze. I ona jest pierwszym świadkiem zmartwychwstania. Najpierw przekonuje się, że grób jest pusty, a potem spotyka samego Zmartwychwstałego. Nie posiada się z radości. Jako pierwsza, to ona na życzenie Jezusa przekazuje tę informację niedowierzającym i zastraszonym apostołom (Mk 16,10; J 20,18).
Żaden z tekstów nie określa jej jako jawnogrzesznicy, czyli kobiety uprawiającej nierząd. Również Łukasz nie wskazuje na to, aby w grupie pierwszych uczennic były "kobiety upadłe". Domniemanie prostytucji Marii Magdaleny nie ma więc uzasadnienia egzegetycznego. Ale pod koniec VI wieku papież Grzegorz w jednym z bardzo znanych kazań po święcie Zmartwychwstania połączył w jedną postać trzy ewangeliczne kobiety - bezimienną jawnogrzesznicę, która w domu faryzeusza Szymona namaściła stopy Jezusa wonnym olejkiem, Marię z Betanii, siostrę Łazarza i Marty, oraz właśnie Marię z Magdali.
Jeśli nawet Grzegorz Wielki - w dobrej wierze, u progu średniowiecza z myślą o "celach duszpasterskich" - stworzył w oparciu o postać Marii Magdaleny symbol wielkiej pokutnicy, nie powinno nas dziwić, że dzisiaj, przy zgoła innym "podejściu", w czasach odrzucających patriarchalizm i ubezwłasnowolnienie kobiet (a także, dodajmy przy okazji, plasujących prostytucję w szerszym kontekście niż tylko grzech kobiecy) następuje konieczność rewizji kulturowej interpretacji tej postaci. Nie tak dawno papież Franciszek podniósł do rangi święta wspomnienie liturgiczne św. Marii Magdaleny "apostołki apostołów", jak to już ujmował Tomasz z Akwinu. Tym samym należy ją czcić na równi z apostołami jako autentyczną ewangelizatorkę, zwiastunkę Dobrej Nowiny. Chodzi więc o rzecz niebagatelną - przywrócenie Marii Magdalenie właściwego miejsca w historii zbawienia.
Do tych faktów odwołuje się nowy film "Maria Magdalena", o czym mówi wprost kilka zdań wyjaśnienia kończącego projekcję. Obraz stawia sobie za cel korektę owej utrwalonej wizji głównej bohaterki w wielowiekowej tradycji zachodniej kultury. Zadanie chyba karkołomne, ale trudno nie wyrazić zrozumienia.
Reżyser Garth Davis, twórca obficie nagradzanego debiutu "Lion. Droga do domu" (2016) i kilku epizodów serialu Jane Campion "Tajemnice Laketop" (2013) wykazał się już darem wizualizacji w oparciu o operowanie przestrzenią, kolorem i formą. "Jest coś świętego w tym oszczędnym krajobrazie Ziemi Świętej" stwierdza recenzent angielskiego dziennika The Guardian.
A jak z rytmem akcji skupionej na postaci Marii Magdaleny, która do tej pory zajmowała w filmografii miejsce epizodyczne, co nie znaczy, że niezauważane. "Ostatnie kuszenie Chrystusa" Nikosa Kazantzakisa i "Kod Leonarda Da Vinci" Dana Browna gorsząco sugerowały jej cielesny związek z Jezusem. W musicalu "Jesus Christ Superstar" Normana Jewisona czy "Pasji" Mela Gibsona Maria Magdalena była nawróconą ladacznicą. W jej przypadku trudno było - jak widać - zrezygnować z nader silnego komponentu erotyki czy wręcz nachalnej seksualności, którym przesiąknięte są nasze czasy. Nic z tego nie pojawia się u Gartha Davisa. Jego film unika wszelkiej niestosowności. Feministyczny, w negatywnym sensie tego słowa, może wydać się tylko tym, którzy na oślep gotowi są bronić patriarchalizmu i niższego statusu kobiety. Autorki scenariusza Helen Edmundson i Philippa Goslett nie zamierzają epatować, gorszyć, szokować. Nie skupiają się na cielesności Marii, chcą sięgnąć do jej duszy. Ale w takim medium jak komercyjny film fabularny to niestety nie wychodzi. Rooney Mara stwarza portret spokojnej i empatycznej, a co jeszcze istotniejsze wzrastającej duchowo kobiety, ale scenariusz (może nadmiernie wierny powściągliwości ewangelii) nie daje okazji do pogłębienia charakterystyki duchowej. Wnętrze Marii pozostaje tajemnicą. W tym właśnie można upatrywać źródło tego, iż "Maria Magdalena" nie jest filmem porywającym. Seks, skandal, przemoc, egzotyczne przygody sprzedają się lepiej.
Filmową Marię Magdalenę (Rooney Mara) poznajemy w jej wiosce, wśród rodziny. Niby się nie wyróżnia, a jednak jest inna. Gdy odrzuca aranżowane małżeństwo, jej środowisko podejrzewa w tym ingerencję złego ducha, który ją najwidoczniej opętał. I pamiętamy, że o chorobę umysłową czy wejście w konszachty z diabłem podejrzewany był sam Jezus.
Maria jest kobietą o większych niż zwyczajowo przyjęte potrzebach duchowych, która - choć nie powołana bezpośrednio jak celnik czy rybacy - postanowiła zbliżyć się do Jezusa. Nie chodzi tu o feministyczną ambicję samorealizacji, ale o poszukiwanie niekonwencjonalnej wtedy drogi miłości Boga i pójścia za Jezusem, w którym rozpoznała Mistrza i którego po kobiecemu, ale mężnie (a jakże...) potrafiła pokochać.
O ile jedni krytycy umiarkowanie chwalą dwoje głównych bohaterów, inni wytykają bohaterce porcelanową kruchość, a odtwórcy Jezusa (Joaquin Phoenix) zarzucają okazjonalną manierę hippisowskiego guru, na ogół konsekwentną aprobatę zyskuje drugoplanowy odtwórca roli Judasza (Tahar Rahim). Porusza jego postać - i tragicznie sfrustrowane oczekiwanie na "lepsze jutro". Czyżby nie tutaj tkwiła niezamierzona lekcja z "Marii Magdaleny"? Czyż od wieków ciągle nie chorujemy na judaszową śmiertelną chorobę marząc o Jezusie cudotwórcy, sprawnym władcy, zgodnie z naszymi wizjami przywracającym szybko porządek w świecie? Przesłanie Marii Magdaleny, że królestwo Boże poprzez ofiarną miłość musi zacząć się w nas samych, jest trudne i znacznie mniej atrakcyjne.
Joanna Petry-Mroczkowska - z wykształcenia doktor filologii, z praktyki kulturoznawca. Eseistka, krytyk literacki, tłumaczka. Autorka kilkunastu książek, w tym Feminizm - antyfeminizm. Kobieta w Kościele. Ostatnio wydała "Bóg, islam i ojczyzna. Opowieść na stulecie śmierci bł. Karola de Foucauld" (Znak 2017)
Skomentuj artykuł