Jaka jest najważniejsza zasada w pracy strażaka?
Nauczyłam się działać zgodnie z zasadą „spodziewaj się niespodziewanego”. To również część specyfiki tego zawodu. Żaden dyżur się nie powtórzy, żaden wypadek nie będzie przebiegać tak samo, żaden człowiek nie będzie identyczny jak drugi. Dlatego trzeba myśleć o rzeczach, które mogą się zdarzyć, nawet abstrakcyjnych, ale możliwych na poziomie logiki. W pewnym momencie zrozumiałam, że to właśnie na tym polega rola dowódcy.
Jako dowódca bierzesz odpowiedzialność nie tylko za rezultat akcji z perspektywy poszkodowanych, ale też z perspektywy dobra i bezpieczeństwa strażaków. Żeby zapewnić im bezpieczeństwo, musisz przeanalizować w minutę setki scenariuszy i tworzyć w głowie mapy możliwych powiązań i potencjalnych reakcji łańcuchowych oraz zależności pomiędzy działaniami a skutkami. Na samym początku postrzegałam pracę strażaka jako fun. Akcja, adrenalina, tempo. A kiedy nie byliśmy na akcji, to jako fajny kumpelski zespół, który potrafi spędzać ze sobą czas na różne sposoby. Z czasem zaczęłam rozumieć, że te momenty odprężenia służą temu, by w razie konieczności móc się maksymalnie skupić i dać z siebie wszystko.
Kiedy sama zostałam dowódcą, zaczęłam całkiem inaczej patrzeć na zadania w tej roli. Dowódca nie bierze bezpośredniego udziału w akcji. Niektórych to dziwi: „Co to za strażak, który boi się ognia”. Nie, wręcz przeciwnie – dowódca to ten strażak, który ma największy respekt przed ogniem, bo wie, że posyłając w ogień pierwszą rotę, ryzykuje życie ludzi, z którymi jest osobiście związany – zawodowo i kumpelsko. Ta odpowiedzialność ciąży. Szybko ją poczułam, bo ze stanowiska dowódcy zastępu przeszłam na zastępcę dowódcy zmiany. Przez to zaczęłam pracować w odpowiedni sposób: sprawdzając różne sytuacje, doszukując się różnych, czasem irracjonalnych, rzeczy, o jakich nikt nie pomyśli, że mogą się zdarzyć. Dlatego świetnie, jeśli dochodzi do wymiany wiedzy i doświadczeń pomiędzy zespołami strażackimi. Życie jest bogatsze niż ludzka wyobraźnia. Odpowiednie ćwiczenie wyobraźni może przynieść dobre rezultaty w pracy, ale poznawanie konkretnych akcji – przynosi rezultaty najlepszej jakości.
Można świetnie uczyć się na cudzych błędach, bo opowiadać o sukcesach przychodzi łatwo i bierze się pewne rzeczy za pewniki. Ale słuchanie o porażkach jest znacznie bardziej pouczające, bo wtedy zawsze musisz skupić uwagę – czekasz, co zaskoczyło zespół. Takie dzielenie się niepowodzeniami uczy pokory i wybija ze złudnego poczucia powtarzalności w pracy.
Dla mnie taką lekcją z cudzych błędów jest na przykład zgłoszenie do bloku mieszkalnego. Czujniki w budynku wykryły obecność tlenku węgla. W nowym budownictwie każde mieszkanie ma indywidualną wentylację, ale w starym budownictwie funkcjonuje jeden ciąg, do którego są włączone wszystkie mieszkania. Tak było w tym wypadku. Włączył się czujnik czadu w łazience jednego z mieszkań i zgłoszenie trafiło do straży. Strażacy przyjechali na miejsce. We wskazanym mieszkaniu nikogo nie było, w mieszkaniu powyżej również nie, a inni lokatorzy w tym pionie na nic się nie skarżyli. Odpuścili więc i pojechali.
Dosłownie chwilę później otrzymali zgłoszenie do tego samego bloku. Zdziwili się. Na miejscu okazało się, że pierwsza interwencja wynikała z pożaru, który wówczas był w zalążku – tyle tylko że miał miejsce w klatce obok. Wówczas czujka zareagowała na dym, który musiał jakoś przedostać się w ciągach wentylacyjnych. Niestety, było już za późno. W klatce obok po otwarciu mieszkania znaleźli dwie martwe osoby. Dramatyczna sytuacja, bardzo trudna również dla strażaków.
Pojechaliśmy do pożaru domu. Wezwanie przyszło dość późno, ogień szalał na miejscu, niewiele zostało z jednorodzinnego budynku. Co gorsza, niewiele też zostało z ciała człowieka, którego pożar zastał w łóżku. Dojechał do nas lekarz, żeby stwierdzić zgon. To były czasy, kiedy w składach karetek jeździli jeszcze lekarze i niemal każdy mógł się do tego zgłosić, a motywacja była prosta: dobre wypłaty za takie dyżury. Widać już od progu, że to właśnie jeden z takich lekarzy, który poszukiwał dodatkowego zarobku, lecz nie był obyty z sytuacjami interwencyjnymi. Wchodzi w zgliszcza i deklaruje: „Zostałem wezwany, żeby stwierdzić zgon.
Tylko gdzie jest ciało?” – pyta, rozglądając się wokół. „Na łóżku”. „Aha – rozgląda się nadal. – A gdzie jest to łóżko?”. „No, tu jest”. Podchodzi, wpatruje się w czarne bezładne elementy. „A ten człowiek gdzie jest?”. „No, też tu”. „Jak to tu?” – jego zaskoczenie rosło. Aż wreszcie jeden z kolegów pokazał mu: „Niech pan patrzy, tu jest kość udowa i tu reszta…”. „No, faktycznie…”. Jak się okazało, był to lekarz okulista na jednym ze swoich pierwszych dyżurów z zespołem ratownictwa. Z kolei dla mnie obraz tej sytuacji – zgliszcza, czerń, ogólne zniszczenia – okazały się w jakiś sposób na tyle abstrakcyjne, ponieważ nic nie przypominało swojej pierwotnej formy, że również szczątki tego zwęglonego ciała nie wywołały we mnie emocjonalnego poruszenia.
Pamiętam swój pierwszy kontakt ze zwłokami, jeszcze w szkole pożarniczej. Nieopodal Elektrociepłowni Żerań w Warszawie znajdują się kanały ciepłownicze. Kiedy przychodziła zima, stanowiły one miejsce schronienia dla wielu bezdomnych, którzy chcieli się ogrzać. Przy samej elektrociepłowni wyrzuty gorącego powietrza bywają bardzo silne. Zdarzyło się tak, że najprawdopodobniej jedna z osób w tych kanałach pod wpływem alkoholu i komfortu termicznego może zmarła, a może tylko straciła świadomość, a warunki, w jakich się znalazła, zrobiły swoje. W każdym razie zapach ciała rozkładającego się w gorącym, wilgotnym kanale snuł się w pobliżu włazu do kanałów już na odległość. Na szczęście to nie mnie przypadło schodzenie pod ziemię, lecz już samo zabezpieczanie włazu na zewnątrz dało mi się we znaki. Ten zapach jeszcze długo mnie męczył.
Skomentuj artykuł