Nie wierzysz w cuda? Popatrz na boisko
"Nigdy nie będziesz szedł sam" śpiewają kibice Liverpoolu na całym świecie. To nie tylko hymn klubu. To pieśń o nadziei.
Są trzy kolejki do końca sezonu, a Liverpool FC ma ogromną szansę na swoje pierwsze w historii Premier League mistrzostwo - od kilku tygodni są na szczycie tabeli ligi i dawno nie grali tak pięknej piłki. Pod koniec pierwszej połowy meczu z Chelsea Steven Gerrard, legendarny kapitan drużyny z Anfield Road i jeden z największych angielskich piłkarzy, traci równowagę i zamiast odebrać podanie obrońcy, upada na środku boiska. Do piłki dopada napastnik przeciwników, Demba Ba, który błyskawicznie pakuje ją do siatki otwierając wynik spotkania. Liverpool ostatecznie przegrywa 0:2 i rozpada się mentalnie - w kolejnej kolejce po dramatycznym meczu zremisuje 3:3 z Crystal Palace, utraci pozycję lidera i zakończy sezon na drugim miejscu. Jedno poślizgnięcie ciąży jak przekleństwo nad całym sezonem. Z linii boiska obserwował je z przejęciem 15-letni chłopiec podający piłki, dla którego Gerrard jest absolutnym idolem. Nazywa się Trent Alexander-Arnold. Pięć lat później jego genialna asysta przyniesie zwycięstwo nad FC Barceloną, którym piłkarze z The Reds dokonali niemożliwego. Bo przecież to właśnie miało miejsce na Anfield 7 maja 2019 roku. Na Anfield stał się cud.
Kibicuję Liverpoolowi od 18 lat. Rhian Brewster, który we wtorek siedział na ławce rezerwowych ma rok więcej. 18 lat bez ligowego mistrzostwa, które zdaje się i w tym roku nie trafi do klubu z Merseyside. 18 lat dramatycznych zwycięstw jakby wyrwanych z ręki samemu Bogu i porażek, które zdają się zmienić treść ikonicznego "This is Anfield" wiszącego nad wejściem na murawę Liverpoolu w piekielno-dantejskie "Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie". Choćby ostatni bolesny finał Ligi Mistrzów przegrany z Realem Madryt, obok którego stoi przecież chyba najpiękniejszy mecz historii futbolu, czyli zwycięstwo z 2005 roku nad AC Milan, szczególnie bliskie sercom polskich kibiców dzięki szalonym interwencjom Jerzego Dudka. Bycie kibicem The Reds to ciąg nadziei, z których więcej jednak zawodzi niż się spełnia i ciągłe powtarzanie, że "ten sezon będzie nasz" rok po roku wędrujące od marzycielskich sentencji kibiców po prześmiewcze memy fanów innych zespołów.
We wtorek stał się cud. Nie da się tego inaczej określić, bo gdy przegrywasz z pierwszym półfinale z FC Barceloną 3:0 i to jeszcze po TAKIM golu geniusza Leo Messiego, a kontuzje zabierają ci bramkostrzelnego Mohameda Salaha i obdarzonego prawdopodobnie największą boiskową wyobraźnią Roberto Firmino, to nie da się odrobić tej straty. Żeby awansować potrzeba strzelenia czterech bramek i czystego konta, każdy utracony gol, to konieczność powiększenia wyniku o dwa. Rzecz poza zasięgiem. Ale cuda dzieją się naprawdę.
Divock Origi, belgijski napastnik Liverpoolu, którego wielu już wystawiło na listę transferową, w siódmej minucie meczu strzela na 1:0. Sam mówi, że gdyby nie był piłkarzem, to studiowałby psychologię, co zresztą na własną rękę starał się robić. Może dlatego drużyna nie traci głowy, chociaż jeszcze w pierwszej połowie jej kapitan, Jordan Henderson, upada na murawę i zwija się z bólu trzymając za kolano. Są tacy kibice, którzy za nim nie przepadają - trudno przejąć opaskę po Gerrardzie - ale od mundialu w Rosji, a zwłaszcza w ostatnich tygodniach Henderson pokazał, że posiada ogromny potencjał oraz niespożyte siły. Jak przedwczoraj, gdy błagał lekarzy by zostać na boisku i poprowadził drużynę do samego końca spotkania. Pomogły rewelacyjne interwencje w obronie bramkarza Alissona i twardych jak skały stoperów van Dijka z Matipem. Sędzia Turek gwiżdże drugą połowę, a otwiera ją wymuszona zmiana - za heroicznego Andy’ego Robertsona poturbowanego przez Luisa Suareza wchodzi Georginio Wijnaldum. Holender potrzebuje 11 minut by spłacić z nawiązką zaufanie sztabu trenerskiego - padają bramki na 2:0 i 3:0. Dwumecz otwiera się na nowo dzięki golom pomocnika, który otwarcie podkreśla, że wszystko w życiu zawdzięcza swojej oddanej babci. Opiekowała się nim do 18 roku życia i prowadziła na każdy trening, żeby chłopak nie pogubił wśród ulicznych bandytów. Zegar wskazuje na 79 minutę. Do wykonania rzutu rożnego podchodzi Alexander-Arnold, 20-latek, który jeszcze niedawno mieszkał z mamą, wychowanek z sercem wypełnionym miłością do ukochanego klubu. Stawia szybko wrzuconą piłkę i w pierwszym momencie wydaje się rezygnować z dośrodkowania, ale odwraca się na pięcie i błyskawicznie do niej wraca. Podanie do Origiego, którego nie rejestruje niemal żaden piłkarz Barcelony na czele z bramkarzem i obrońcami poprawiającymi getry. Jest 4:0, a niektórzy zawodnicy mogą się o tym dowiedzieć ze zmiany wyniku na stadionowej tablicy i powtórek, które zobaczą w szatni. Nawet przeciwnicy powtarzają, że to gol, którego nie da się wytłumaczyć. Dla obu strzelców ich bramki są pierwszymi w obecnym sezonie Ligi Mistrzów. Ostatni gwizdek. Niemożliwe staje się prawdziwe, nadzieja przekuwa się w fakt. Stadion wybucha od emocji kibiców, cała drużyna i sztab trenerski biegnie do trybuny najbardziej oddanych fanów, czyli The Kop. Razem z nimi świętują zwycięstwo, którego nikt się nie spodziewał. Ostatni z boiska schodzi samotnie Trent Alexander-Arnold, bijąc brawo dla wszystkich zebranych fanów zespołu.
"Większość dzieci jest już pewnie w łóżkach" mówi w pomeczowej konferencji Jurgen Klopp, charyzmatyczny trener Liverpoolu, który miał poinstruować chłopca wrzucającego piłkę dla Trenta, by jak najszybciej przekazał ją wykonawcy rzutu rożnego. "Moi chłopcy są cholernymi, psychicznymi tytanami, to niewiarygodne. Możecie mnie ukarać za przekleństwo, angielski nie jest moim ojczystym językiem, więc nie mam lepszych słów by to opisać. To niewiarygodne!". Klopp wie co mówi. Nie pierwszy raz mierzył się z tym, czego na pierwszy rzut oka nie da się osiągnąć. Czemu przeczy każda tendencja.
Już dzień później inna angielska drużyna, Tottenham Hotspur w 45 minut dokonuje kolejnej niezwykłej rzeczy odrabiając trzybramkową stratę z Ajaxem Amsterdam. "Każdy w tym klubie - od pierwszego do ostatniego - na to zasługiwał. W tym trudnym dla nas momencie (…) to niesamowite. Pragnę by pamiętała o tym moja rodzina, to też dla nich. Dla wszystkich, którzy nas wspierali, to wspaniałe móc im to wynagrodzić" ze łzami w oczach dziękował Mauricio Pochettino, trener londyńczyków. "Dziękuję ci, piłko nożna!" mówił wzruszony. W piłce wszystko się może zdarzyć.
"Gdy idziesz przez burzę, trzymaj swą głowę wysoko i nie bój się ciemności. Po burzy przychodzi złote niebo i słodka, srebrna pieśń skowronka. Idź przez wiatr, idź przez deszcz, nawet gdy zwieje twe marzenia. Idź dalej, dalej krocz z nadzieją w swym sercu, bo nigdy nie będziesz szedł sam. Nigdy nie będziesz szedł sam" śpiewają kibice Liverpoolu na całym świecie. Hymn drużyny z Anfield, który niósł piłkarzy jak na skrzydłach, to piosenka z musicalu z 1945 roku, ale niektórzy szukają jej inspiracji w znacznie starszych pieśniach. Choćby w tych słowach: "chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną". Nawet w najgorszej chwili, najtrudniejszym doświadczeniu twojego życia - nigdy nie jesteś sam. Zawsze jest nadzieja, a rzeczy, które zdają się przeczyć wszelkim prawom czy oczekiwaniom ludzi, mają miejsce. Cuda się zdarzają - nie tylko w na boisku, lecz przecież ono też potrafi nam wiele powiedzieć o wierze w rzeczy niemożliwe.
Karol Kleczka - redaktor DEON.pl, doktorant filozofii na UJ, współpracuje z Magazynem Kontakt. Prowadzi bloga Notes publiczny
Skomentuj artykuł