Znalazłem uzdrowienie w Kościele
Wciąż pamiętam czerwone światło wewnątrz helikoptera, które oświetlało żołnierzy dookoła mnie. Nasze milczenie przeszywał mocny, pulsujący dźwięk śmigieł i odgłos strzałów dolatujący z miasta pod nami. Spojrzałem za siebie i moim oczom ukazał się płonący Bagdad. Miałem wtedy 23 lata i jako dowódca plutonu zmierzałem na pole bitwy.
Był 2007 rok, Irak zmierzał w kierunku wojny domowej. Stany Zjednoczone walczyły o przekazanie kontroli nad krajem irackiemu rządowi i w odpowiedzi wysłały 20 tysięcy żołnierzy. Byłem jednym z nich: spadochroniarzem w głównej brygadzie 82. Dywizji Powietrznodesantowej.
Parę miesięcy wcześniej kończyłem ostatni rok na Uniwersytecie w Dayton i zdobywałem ostatnie szlify, by móc zostać pełnoprawnym oficerem. USA walczyło wtedy z Afganistanem, wyglądało na to, że z Irakiem będzie podobnie. Niewiele wiedziałem o historii tych krajów, ale byłem świadom powodów, dla których walczyliśmy z terroryzmem. Nie spędzałem czasu rozmyślając nad przyczynami takiego czy innego konfliktu. To nie miało znaczenia. Gdy mój kraj mnie wzywał, odpowiadałem.
Zwiększono liczbę oddziałów aby stłumić przemoc na tle religijnym i odzyskać wraz z siłami irackimi kontrolę nad miastem. Zamiast obsługiwać ogromne bazy z dala od patrolowanych przez nas terenów, stacjonowaliśmy w samym sercu miasta. Mieszkaliśmy i pracowaliśmy bezpośrednio w sąsiedztwie sił irackich. Nasza baza była posterunkiem policji: z łuszczącą się niebieską farbą, poplamionymi, brudnymi posadzkami z płytek, wiecznym zapachem spalonego paliwa i śmieci.
W tym pomieszczeniu planowaliśmy patrole i dzieliliśmy się tym, co działo się na zewnątrz. Raporty, które do mnie dochodziły, były przerażające. Nie potrafiłem uwierzyć, że Bóg może coś zdziałać w tym chaosie. W końcu całkiem przestałem o Nim myśleć.
Oprócz patrolowania i przeprowadzania nalotów, skupiliśmy się na szkoleniu naszych irackich partnerów. W ich szeregach było wielu zdecydowanych, dobrodusznych, porządnych ludzi. Jednak nie mieli doświadczenia operacyjnego i taktycznego. Nasz trening przypominał krok naprzód, a po nim dwa gigantyczne skoki w tył. Tak było z punktami kontrolnymi pojazdów, w których sprawdzaliśmy samochody w poszukiwaniu broni i kontrabandy. Punkty te musiały być szybko i bez ostrzeżenia rozstawiane na drodze , aby pojazdy nie uciekały. Jednego dnia wojska irackie wykonywały to bezbłędnie, następnego powodowały gigantyczne korki, ciągnące się na kilka mil.
Pewnego dnia zdałem sobie sprawę z tego, że walczymy w wojnie niemożliwej do wygrania. Nasza brygada przeprowadziła masową operację, której celem było złapanie lub zabicie znanego producenta bomb. Zaangażowano kilkuset żołnierzy, z najbardziej zaawansowanym technologicznie wyposażeniem, łącznie z obsługą powietrzną i dronami. Pomimo imponującej siły, doskonałego sprzętu i taktycznej przewagi, misja zakończyła się fiaskiem. Tego dnia pojąłem absurdalność pojęcia "globalnej wojny z terroryzmem". Nie udało nam się znaleźć jednego producenta bomb, zatem jak schwytać lub zabić wszystkich ludzi na świecie, którzy używają terroru do narzucenia innym swojej ideologii?
W następnych miesiącach stanąłem twarzą w twarz z wojną. Nie ma takich słów, by opisać jej rzeczywistość. Okrutna, brutalna, zła - te wszystkie określenia są zbyt krótkie. Wojna to dziewczynka okaleczona fizycznie i emocjonalnie, po eksplozji stojącego obok niej pojazdu. Wojna to szczątki młodego mężczyzny, zebrane w worku na śmieci po tym, jak trafił na przydrożną minę. Wojna to matki, ojcowie, córki, synowie i przyjaciele, którzy zostali zastrzeleni, spaleni, zasztyletowani i pozbawieni głów. Wojna jest matką zamordowanego dziecka, która krzyczy, że nie ma nadziei.
Nadzieja. Gdzie ją odnalazłem? Moja wiara w tym czasie była nikła. Wychowałem się pośród metodystów, ale rzadko chodziłem do kościoła. W Iraku Bóg był dla mnie istotą na skraju świadomości - odległą i zimną. Byłem świadkiem śmierci i tragedii, chowałem wspomnienia głęboko wewnątrz mnie, z pełną świadomością, że takie widoki nie mogą pozostać ukryte. Nie ważne jak bardzo chciałem, nie potrafiłem zostawić całego tego bólu w Iraku.
Po 15 miesiącach służby wróciłem do domu i zabrałem ze sobą pole bitwy. Codzienne widoki i dźwięki przywoływały wspomnienia. W nocy były one szczególnie żywe. Leżałem w łóżku i nie mogłem powstrzymać płaczu. Wpadłem w depresję, cierpiałem na stres pourazowy. Zamiast zwrócić się do Boga, skryłem się ze swoimi problemami i próbowałem sam się z nimi uporać.
Trzy lata później opuściłem wojsko. Z upływem czasu zacząłem mierzyć się z bólem. Zdałem sobie sprawę, że moja własna siła nie wystarczy, żeby mnie uzdrowić. Potrzebowałem czegoś większego. Moja żona jest katoliczką. Kiedy urodził się nasz pierwszy syn, wiedzieliśmy, że chcemy go wychować w jednej wierze. Znaleźliśmy nasz dom w Kościele katolickim. W nim moje serce odkryło tradycję, piękno sakramentów i głos autorytetu moralnego, tak bardzo potrzebne w świecie relatywizmu i obojętności. Podczas przyszłorocznej liturgii Wielkanocnej przyjmę bierzmowanie. Katolicyzm doprowadził mnie do bliższej więzi z Bogiem i pomógł uleczyć moją zniszczoną przez wojnę duszę.
Thomas Merton, w hołdzie swojemu bratu, który zaginął w na polu walki podczas II Wojny Światowej, napisał wiersz "Bratu memu uznanemu za zaginionego na wojnie w roku 1943". Zawiera on uderzającą i zapadającą w pamięć zwrotkę:
Kiedy walczący zginą w wojnie,
kiedy chorągwie padną w kurz,
Twój krzyż i mój to ludziom powie,
Że na nich za nas umarł Bóg.
Dlaczego zniszczyliśmy kraj bez wyraźnego planu naprawy? Za co zginęli moi koledzy z wojska? Nie wiem. Początkowo ilość przemocy i morderstw w Bagdadzie zmniejszyły się, a kraj ruszył w kierunku stabilności. Im dłużej trwały walki, tym bardziej opinia publiczna obróciła się przeciwko nam. Teraz o wojnie coraz mniej się mówi, jest odrzucana i traktowana jako "błąd". Opatrzone flagą trumny 4424 członków amerykańskich żołnierzy i zgubione życie setek tysięcy Irakijczyków są po prostu "pomyłką".
Odegrałem swoją rolę w tym błędzie, ale odkryłem dwie prawdy, dzięki którym znajduję nadzieję w obliczu mojego załamania. Po pierwsze świat, w którym żył Jezus, jest tym samym światem, w którym żyjemy dzisiaj. Oba te światy były i są grzeszne, upadłe i pełne przemocy. Lecz Bóg umiłował nas tak, że posłał swego Syna na nasze odkupienie, byśmy mogli żyć z Nim w pełnej komunii.
Druga prawda jest taka, że uczestniczymy w ciele Chrystusa. Zawsze byłem zdumiony, że Bóg stał się człowiekiem. Zanim przeszedłem na katolicyzm, myślałem, że fizyczna obecność Boga zakończyła się wraz z wniebowstąpieniem Jezusa. Będąc w Kościele odkryłem Jego żywą obecność w ludziach wokół mnie i we mnie. Z Jezusem na czele Kościół jest siłą dobra i miłości w świecie, który nie zostanie zniszczony przez żadną armię, pocisk czy bombę.
Skomentuj artykuł