Jak zaczął się rozwój chorób nowotworowych u ks. Kaczkowskiego? Przed glejakiem był jeszcze inny guz

Jak zaczął się rozwój chorób nowotworowych u ks. Kaczkowskiego? Przed glejakiem był jeszcze inny guz
Fot. TV LUBUSZAN / YouTube.com
Logo źródła: WAM Deon.pl / tk

- Widzę wyraźnie związek między stresem a rozwojem chorób nowotworowych. Rok 2010 był dla mnie pełen napięcia. Kończyliśmy budowę hospicjum i je wyposażaliśmy. Podpisaliśmy kontrakt, mieliśmy pierwszych pacjentów. Zacząłem odczuwać ból w brzuchu - wyznał ks. Jan Kaczkowski w rozmowie z Piotrem Żyłką w książce „Życie na pełnej petardzie - czyli wiara, polędwica i miłość”. Ks. Jan Kaczkowski odszedł 28 marca 2016 r. w wieku 38 lat.

Piotr Żyłka: Spodziewał się Ksiądz swojej choroby czy informacja o niej przyszła nagle?

DEON.PL POLECA

Ks. Jan Kaczkowski: Obserwując nowotwory, zastanawiałem się, kiedy jakiś mnie trafi.

Dlaczego miał Ksiądz takie myśli?

- Wszędzie wokół nowotwory ciachały, ale nie w moim najbliższym otoczeniu. Nie pragnąłem choroby i nie wzywałem jej ku sobie. Może popełniłem inny błąd, a może jest to błogosławiona wina, jak mówi Exsultet? Nigdy się nie spodziewałem, że będę starym księdzem.

W Liturgii Godzin znajduje się modlitwa: „Noc spokojną i śmierć szczęśliwą niech nam da Bóg Wszechmogący, Ojciec i Syn, i Duch Święty. Amen”. A ja zupełnie nieświadomy efektu mówiłem: „śmierć szczęśliwą a rychłą”. Nie mam pojęcia, skąd się to przejęzyczenie wzięło. Może było mi spieszno do zbawienia albo do sytuacji granicznej, żeby zaspokoić swoją ciekawość, jak bym się w niej zachował? Czy zachowałbym wiarę, czyby się ona rozpadła jak wydmuszka?

Jak zaczęła się Księdza choroba?

- Widzę wyraźnie związek między stresem a rozwojem chorób nowotworowych. Rok 2010 był dla mnie pełen napięcia. Kończyliśmy budowę hospicjum i je wyposażaliśmy. Podpisaliśmy kontrakt, mieliśmy pierwszych pacjentów. Zacząłem odczuwać ból w brzuchu. Myślałem, że to trzustka. Otrzymałem skierowanie na USG.

Miałem już nie wykonać prześwietlenia, ponieważ w międzyczasie okazało się, że to najzwyklejsza przepuklina. Ale moja zastępczyni namówiła mnie: „Skoro już jesteś zapisany, to jedź!”. Na USG wybrałem się w pełnej beztrosce. Leżę na kozetce, pani doktor mnie bada i widzę, że robi się coraz bardziej skupiona, zaczyna mnie gnieść głowicą aparatu i pyta: „A co się księdzu dzieje z nerką?”. „Z nerką? Nic”. Zrobiła zdjęcie, pokazała, co ją niepokoi, i skierowała mnie na urologię do Wejherowa.

Nie odczuwał Ksiądz żadnego bólu?

- Ani nie odczuwałem bólu, ani nie dostrzegałem objawów. Kolejny lekarz opisał zmiany na nerce jako około dwu-trzycentymetrowy guz otoczony torbielą. „Gdybym nie widział tej zmiany na zdjęciu - mówił - to stwierdziłbym, że nerka jest zdrowa”. I dodał: „Brawo dla pani doktor”. Kazał mi diagnozować się dalej.

Przeszedłem więc przez kilka konsultacji, po których ów lekarz powiedział mi: „W szpitalach będą proponować księdzu różne rozwiązania”. Faktycznie, jeden proponował, żeby nie ingerować, lecz obserwować. Drugi, żeby nerkę usunąć. Trzeci, uznany profesor, przed którym płaszczyła się moja bratowa, również lekarka, powołując się na zdawane u tego człowieka egzaminy, proponował operację laparoskopową. Podczas rozmowy rozsiadł się w fotelu i zaczął opowiadać, iluż to operował prałatów i kościelnych notabli.

„Chłopie, a co mnie to obchodzi. Mnie chodzi o moją nerkę” – pomyślałem. W ogóle nie wzbudził mojego zaufania, więc o operacji u niego nie było mowy. Wróciłem do Wejherowa. Lekarz w Wejherowie poświęcił mi swój czas. Porozmawiał ze mną, wytłumaczył zaobserwowane zmiany, narysował schemat nerki i operacji.

Zaproponował: „Otworzę księdza, wytnę kawałek żebra, żeby mieć lepsze dojście, i spróbuję wejść klinem. Wygląda na to, że zmiana jest otoczona torbielą i nie wchodzi w kielich nerki, więc samą nerkę spróbuję oszczędzić. Ale powinien ksiądz podpisać zgodę, by w razie zmiany oceny sytuacji w trakcie operacji było możliwe usunięcie całej nerki”.

Informacja o dobrze rokującym nowotworze nerki z dzisiejszej perspektywy była dla mnie większym szokiem niż późniejsza o glejaku. Operacja się udała. Lekarz oszczędzająco usunął tylko zmianę. Od tego czasu konieczne są kontrole. Pomimo glejaka chodzę na nie. Przecież byłoby głupio umrzeć na typowy jasnokomórkowy nowotwór nerki. Przynajmniej wiedziałem, na czym stoję.

Wyglądało na to, że jest dobrze. Gdyby nowotwór był większy, miał ponad cztery centymetry, mógłby dać odległe przerzuty. Nawet do mózgu. Po operacji potwornie mnie bolało. Okazało się, że to typowa sytuacja. Tak zwany pacjent z protekcji. Jeżeli lekarze chcą wobec znajomego zrobić więcej i lepiej niż zwykle, zawsze coś się schrzani.

W moim przypadku podczas narkozy założono mi cewnik do kręgosłupa, aby po operacji móc skutecznie opanować ból. Niestety, pewnie przy przekładaniu na wózek końcówka cewnika wysunęła się i lek nie trafiał tam, gdzie powinien. Niemal wyłem z bólu. A wszyscy mówili: „Przecież podajemy leki”. Na szczęście sytuacja szybko się wyjaśniła i stanąłem na nogi.

Na długo?

- Szybko dopadł mnie stres. Niespełna dwa lata później razem ze świeckim kolegą chcieliśmy założyć szkołę katolicką, wykorzystując do tego zaplecze parafialne i hospicyjne oraz środki unijne. Miałem nawet od arcybiskupa pisemne pozwolenie na rozpoczęcie działań. Uzyskałem zgodę od rodziny pana marszałka, by szkoła nosiła imię Macieja Płażyńskiego, który dwa lata wcześniej zginął w katastrofie smoleńskiej.

Tymczasem w kurii zaczęły pojawiać się donosy. Okazało się, że pomysłowi sprzeciwia się ówczesna dyrektorka puckiego gimnazjum oraz ówczesny burmistrz, którzy postrzegali naszą inicjatywę jako konkurencję. Arcybiskup, zapewne wprowadzony w błąd, przysłał do nas komisję. Komisja, trzymając się dość niskich, a wręcz obrzydliwych standardów, przesłuchała proboszcza, mojego kolegę i mnie.

Dopuszczano się nawet straszenia w iście ubeckim stylu, włącznie z niepokojącymi telefonami i oczernianiem ludzi. Członkami tej komisji byli księża, których znałem. Jeden z nich piastował funkcję dyrektora nieodległych szkół katolickich, dla których nasza inicjatywa mogła być niewygodna. Stres, który przeżywałem, bardzo się nasilił. Przyszłość hospicjum zawisła na włosku. Bałem się też o siebie.

Dręczyła mnie myśl, że zostanę przeniesiony poza Puck. Nie mogłem spać. Drżałem o losy hospicjum. Zrozumiałem, że pobudki kierujące komisją są naprawdę niskie. Tam gdzie w Kościele pojawia się mowa o pieniądzach, nie można spodziewać się niczego dobrego. Szczęście w nieszczęściu było takie, że mogliśmy, nie narażając się na kary, wycofać się z projektu unijnego. Zrobiliśmy to. Kolega jednak dopiął swego i założył tę szkołę jako świecką, a jego przedsięwzięcie nadal funkcjonuje.

Jednak w tym okresie doświadczałem tak dużego strachu, że ciężko było mi żyć. Zacząłem wtedy modlić się za wstawiennictwem księdza Jerzego Popiełuszki. Popiełuszko w jednym z wywiadów skarżył się, że czasem czuje się gorzej traktowany przez pracowników kurii niż przez ubeków.

Kurialiści nękali go, bo oceniali, że uderza w kompromis między władzą a Kościołem zawarty po stanie wojennym. Jego działaniom zarzucali politykierstwo i gwiazdorstwo. Kiedy w roku milenijnym kardynał Józef Glemp przepraszał za grzechy ludzi Kościoła, z widocznym wzruszeniem mówił o swojej osobistej winie. „Nie byłem w stanie uratować księdza Jerzego”. By nie wspomnieć tego, że świętej pamięci kardynał Józef zagrał w filmie Popiełuszko samego siebie. To pokazuje klasę zmarłego kardynała.

Fragment wywiadu z ks. Janem Kaczkowskim pochodzi z książki „Życie na pełnej petardzie - czyli wiara, polędwica i miłość”

 

 

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
ks. Jan Kaczkowski, Piotr Żyłka

Najbardziej lubiany polski ksiądz w rozmowie życia.

Ceniony za swój autentyzm, odwagę i szczerość. Podziwiany zarówno przez katolików, jak i niewierzących. Sam o sobie mówi, że jest onkocelebrytą, czyli człowiekiem znanym głównie z tego, że...

Skomentuj artykuł

Jak zaczął się rozwój chorób nowotworowych u ks. Kaczkowskiego? Przed glejakiem był jeszcze inny guz
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.