Na Athos
Długi na ponad 40 kilometrów półwysep Athos, cieszący się autonomią w ramach państwa greckiego, jest obecnie domem dla ponad tysiąca mnichów, którzy zamieszkują dwadzieścia monasterów i kilkadziesiąt mniejszych klasztorów i pustelni o statusie innym niż monaster. W okresie Bizancjum mogło przebywać tutaj dziesięciokrotnie więcej mężów ćwiczących się w dochodzeniu ku doskonałości.
Z przystani w Dafni, dokąd zwykle przypływają statki z pielgrzymami na Świętą Górę Athos, prowadzą dwie drogi do najstarszego spośród dwudziestu tamtejszych monasterów, do Wielkiej Laury. Z braku czasu zrezygnowałem z pieszej wędrówki dookoła półwyspu z obejściem najwyższego szczytu, wypiętrzonego z morza na wysokość ponad dwu kilometrów. Wybrałem drogę bitą, łatwiejszą i szybszą. Pielgrzymowi po drodze towarzyszą niewymownie piękne krajobrazy: wzajemnie dopełniające się widoki morza, gór i nieba. Ale najbardziej przemawia atmosfera ciszy, skupienia, medytacji, skłaniająca do poznania siebie, zagłębienia się we własne wnętrze. Wszystko tu skłania ku podobnym doznaniom, jakby energia duchowa, przez setki lat gromadzona w tym niezwykłym miejscu modłów i postów, przesyciła architekturę obiektów sakralnych, a nawet wsączyła się w krajobraz. Oczywiście, by móc tak odczytać istotę półwyspu z jego monasterami i pustelniami, należy najpierw uświadomić sobie, czym to miejsce jest i czym było przez ponad dziesięć stuleci. A jest i było sercem duchowości chrześcijaństwa wschodniego.
Wystawiony w Tesalonikach diamoneterion, imienny dokument upoważniający do kilkudniowego pobytu na Athos, otworzył mi bramę klasztoru i pozwolił zamieszkać w jego murach. Tysiąc lat modłów! Wyczuwałem tę atmosferę duchowości, emanującą z każdego zakątka, z każdej odsłony codzienności, z porządku dnia regulowanego regułą, ze skupienia i ciszy, słowem - z sakralności tego miejsca…
Ale chciałem też poznać artystyczną odsłonę Wielkiej Laury - przecież w różnym czasie pracowało tu kilka pokoleń wielkich twórców, szczególnie malarzy, bo prawosławie właśnie poprzez obraz - ikonę i malarstwo ścienne - ma przemawiać i świadczyć na równi ze słowem śpiewanym i pisanym o wielkich sprawach Bożych. Wiedziałem, że pod względem artystycznym najpiękniejsze freski położył w refektarzu Teofanes z Krety, bodaj najwybitniejszy malarz XVI-wiecznej Grecji. Chociaż nie miałem czasu na głębsze studiowanie jego dzieł, bo refektarz udostępniano tylko na czas bardzo krótkiego posiłku południowego, to i tak ów błysk barw bijący z postaci jego świętych, ich zwiewność w ruchach i żywość odmalowana na uduchowionych obliczach pozwoliły mi oddać uszanowanie mistrzowi, z którym zapoznałem się już wcześniej, w monasterze Hagios Nikolaos Anapavsas na skałach Meteory w Tesalii.
Malował pod wpływem weneckim, z którą to manierą mógł się zapoznać na rodzinnej Krecie. Wprowadził do swego malarstwa świeży oddech codzienności, przydając świętym oblicza indywidualne, zróżnicowane, realistyczne, pełne życia, zaś w scenach narracyjnych zastosował perspektywę, tak samo jak to czyniono w Italii, dzięki czemu obrazy posiadają głębię. W tak indywidualnej interpretacji tematów o treści religijnej musiał jednak bardzo uważać na wymogi ortodoksji, która o tyle tolerowała sztukę, o ile pełniła ona podstawowy wymóg - ilustrowała prawdy wiary, a nie dążyła do popisywania się artyzmem samym w sobie, co mogło być odczytane jako próżność. Piękno w obrazie ma sens tylko wtedy, gdy odkrywa i ilustruje piękno wieczne, a więc Boskie.
O trzeciej rano mocno zakołatano w drewniane drzwi dormitorium. Kilku mężczyzn poderwało się na równe nogi. Ubrawszy się, pospiesznie wychodzili po kolei na zewnątrz, do katolikonu, na poranne modły. Półprzytomny z niedostatku snu próbowałem dotrzymać im kroku. Ale na zewnątrz zatrzymała mnie noc, cudowna, wspaniała, roziskrzona miriadami gwiazd. Usiadłem na ławeczce, wsłuchany w liturgię świata, w mowę piękna natury. Niech ona do mnie przemawia, bardziej niż ludzkie słowa, choćby najwznioślejsze.
Niebawem dołączyłem do grona mnichów. Jako katolikowi nie pozwolono mi na czas liturgii wejść do nawy, przed ikonostas. Wskazano mi miejsce w narteksie, czyli w przedsionku kościoła. Kilka migotliwych świec rozpraszało mrok wnętrza. Wydało mi się, że zewsząd, z każdego skrawka ściany, z kolumn, filarów, ze sklepienia patrzą na mnie święci, tuziny oczu, gdzie by nie spojrzeć. A to zobowiązuje.
Po trzygodzinnej liturgii, kiedy już rozjaśniło się na dobre, poszedłem pokłonić się św. Atanazemu, którego grób - ozdobiony lampkami oliwnymi płonącymi żywym światłem - odnalazłem w lewym ramieniu transeptu.
Świątobliwy ten mąż rodem z Trebizondy nad Morzem Czarnym, wykształcony w Konstantynopolu, poszukujący drogi do doskonałości w różnych miejscach Cesarstwa Bizantyńskiego, trafił w końcu na Athos. Widząc gromady pustelników żyjących w rozproszeniu, bez dyscypliny, bez ustabilizowanego życia, uformował spośród nich pierwszą wspólnotę opartą na regule, która dała początek pierwszemu klasztorowi. Tak to w X wieku rozpoczęło się tutaj życie cenobityczne. Ale Athos to rozległy półwysep, gdzie jest dość miejsca na różne formy duchowości: na życie w zgromadzeniach klasztornych liczących niekiedy ponad stu zakonników, na pustelnicze w pojedynkę w grotach i na pustkowiach, na życie w niewielkich wspólnotach złożonych z kilku zaledwie mężów. Atanazy, popularnie zwany Atonitą, należał do niepodzielonego jeszcze Kościoła. Wielki rozłam w Kościele w 1054 roku, przypieczętowany skutkami IV wyprawy krzyżowej oraz późniejszymi przypadłościami historycznymi, które na zawsze podzieliły Kościół na wschodni i zachodni, zapisał się na trwałe w mentalności mnichów Świętej Góry Athos. I ta świadomość jest tam żywa po dziś dzień, a nawet z rozmysłem pielęgnowana.
Jan Gać - historyk, fotografik, podróżnik, przewodnik grup pielgrzymkowych i turystycznych; autor książek i artykułów historycznych, religijnych i podróżniczych.
Skomentuj artykuł