Homofobia gorsza od faszyzmu
Po niedawnej burzy w sprawie głosowania nad odrzuceniem projektu o tzw. związkach partnerskich, przyszedł czas na prawdziwy grom z jasnego nieba - sprawę poseł Krystyny Pawłowicz. Nie o zawiedzione nadzieje homoseksualistów tutaj jednak chodzi, ale o skalę upolitycznienia środowisk naukowych oraz unoszące się nad tym wszystkim opary absurdu.
Zacznijmy od krótkiego przypomnienia. Nagonka na profesor Pawłowicz rozpoczęła się na dobre, gdy ta w jednoznacznych i ostrych słowach nazwała w Sejmie związki jednopłciowe "jałowymi". Według relacji "Gazety Wyborczej", "Newsweeka" i "Faktów" - internet zagotował się z oburzenia nad słowami posłanki. Spontanicznie stworzono grupę na Facebooku, która domagała się usunięcia prof. Pawłowicz ze sprawowanej funkcji, zakładano wątki na forum "Gazety" gdzie w terapeutycznych seansach nienawiści homofile (bo chyba takie jest zaprzeczenie homofobów?) przyrównywali poseł do różnych zwierząt gospodarstwa domowego. Wreszcie sieć obiegły dziesiątki memów, które poziomem dowcipu przypominały poczekalnię Kwejka po powrocie gimnazjalistów ze szkoły. Cóż, internet pokrzyczał jak ma w zwyczaju ("Rozdeptać wszę", "Zgnoić tą pisowską prymitywną szmatę") i wydawało się, że to kolejny sezonowy spór o pietruszkę. Niestety, ktoś z archiwum "Gazety Polskiej" wyciągnął nagranie, w którym Krystyna Pawłowicz porównuje aparycję Anny Grodzkiej do twarzy boksera i bez ogródek stwierdza, że "nie wystarczy nażreć się hormonów, aby zostać kobietą". Wydaje się, że te słowa przechyliły szalę tolerancji walczącej lewicy i ta, jak na jeden rozkaz, przypuściła ofensywę ideową.
Ze wszystkich równolegle występujących wątków, dla mnie osobiście najciekawsza wydała się sprawa listu 40 różnych pracowników naukowych, którzy do postulatu usunięcia Krystyny Pawłowicz z Sejmu, dołożyli jeszcze zwolnienie jej z uczelni za - jak sami twierdzą - "głoszenie nieprawdy". Proponuję przeanalizować to wybitne dzieło lewicowych intelektualistów akapit po akapicie, ponieważ gwarantuję Państwu, jest się nad czym pochylić.
Pierwsze co ciśnie mi się w tym miejscu na myśl to fakt, w jak zabawny sposób historia lubi się powtarzać. Niespełna rok temu, po śmierci Wisławy Szymborskiej, niemal w tym samym tonie lewicowi poeci piętnowali słowa prof. Pawłowskiej (http://makowski.salon24.pl/388972,nie-plakalem-po-szymborskiej), która miała czelność stwierdzić, że szacowna Noblistka nie towarzyszyła nam w odzyskiwaniu niepodległości, a jej wiersze były raczej zabawą słowem i w nich nie gustowała. To wystarczyło, aby stwierdzenie prof. Pawłowicz określić jako przejaw narzucania kanonów interpretacyjnych.
Tym razem zarzuty okazały się jednak poważniejsze bowiem jak czytamy, profesor wypowiadając swoją negatywną (i bądź co bądź mało kulturalną) opinię na temat związków homoseksualnych "sprzeniewierzyła się etosowi naukowemu". Naukowcy poczuli się zachowaniem poseł zażenowani, a szydzenie z Anny Grodzkiej nazywali po prostu nagannym. O ile pod tą drugą kwestią mogę się podpisać, cała reszta listu ze zdania na zdanie staje się coraz bardziej kuriozalna. Bo jak inaczej określić fragment, w którym pompatycznie głosi się, iż granicą wolności słowa jest prawda, aby następnie prawdą określić "wykreślenie homoseksualizmu z listy zaburzeń".
O ile pamiętam wykreślenie to odbyło po wielu debatach w aurze środowiskowego skandalu. Nawet po nim, 69% ankietowanych amerykańskich psychiatrów nadal uważało homoseksualizm za "patologiczną adaptację". Zostawmy to jednak na boku, i zwróćmy uwagę na pierwszy wniosek wypływający z listu - prawdę naukową można przegłosować, a jej przegłosowanie zgodnie z logiką, zamyka granicę wolności słowa.
Idźmy dalej. "Nie wzywamy prof. Pawłowicz do opamiętania. Nie wierzymy w cuda" - deklarują podpisani naukowcy, aby zaraz potem, powołując się na (o zgrozo) Katechizm Kościoła katolickiego wymóc na rektorze zatrudniającym profesor Pawłowicz "przypomnienie o szacunku do każdego człowieka, w tym osoby homoseksualnej czy transpłciowej". Drugi wniosek z listu - nawet nie wierząc w cuda i mając świadomość potępienia związków jednopłciowych przez Kościół, można się powoływać na jego nauczania jako na rozstrzygający konflikty autorytet.
Przepraszając całe środowisko homoseksualne za profesor Pawłowicz, akademicy najlepszy passus zostawili jednak na koniec. "Homofobia i transfobia to współczesna wersja przedwojennego polskiego antysemityzmu" - orzekli mocą swojego naukowego autorytetu. "Dziś żaden szanujący się uniwersytet nie dopuściłby, by jego profesor wypowiadał jawnie antysemickie, oszczercze tyrady. Mamy nadzieję, że już niedługo tak będzie z homofobią i transfobią" - twierdzą.
Cóż więcej można dodać do tak brawurowej analogii? II RP, III RP, Żydzi i homoseksualiści, getta ławkowe i "twarz boksera" Anny Grodzkiej. Wszystko przecież układa się w jedną, spójną całość, której na imię faszyzm. W tej atmosferze mam wrażenie, że wystarczy odrobina czasu i niedługo doczekamy się państwowych kar za kłamstwo homofobiczne.
Męczy mnie ta sprawa i irytuje na wielu płaszczyznach. O ile nie mogę znaleźć usprawiedliwienia dla niskiego poziomu wypowiedzi profesor Pawłowicz i personalnych ataków na Annę Grodzką, o tyle potrafię zrozumieć jej zapał i odważne wystąpienia w Sejmie w obronie sumienia. Zrozumieć nie potrafię jednak hipokryzji lewicowych intelektualistów, którzy przymykając oko na wieloletnie wybryki prof. Magdaleny Środy oraz prof. Jana Hartmana, nagle uderzają w podniosłe tony. Bo jak inaczej nazwać uznanie genderowej, a nie biologicznej definicji płci jako niepodważalnej prawdy naukowej?
Wydaje mi się, że sygnatariusze listu, być może zafascynowani chwilą i politycznym oddźwiękiem swojego apelu zapomnieli, że tak ujmując prawdę, bliżej im do fundamentalistów, od których przecież oddzielili się szczelnym murem tolerancji.
Skomentuj artykuł