Joanna Szczepkowska odchodzi z "Do Rzeczy"
Joanna Szczepkowska została niedawno usunięta z łamów "Wysokich Obcasów", a następnie przyjęła ofertę tygodnika "Do Rzeczy", by tam publikować swe felietony. Jednak w piśmie Pawła Lisickiego wytrzymała zaledwie cztery tygodnie. Co się wydarzyło?
Popularna aktorka tak tłumaczy swoją decyzję: "Nie wiem, czy to kogoś obchodzi, ale rezygnuję z pisania w "Do Rzeczy". Zdecydowała dzisiejsza okładka z Donaldem Tuskiem przemalowanym na Indianina. To nie moja okładka, a cały czas to mój premier. Oni wiedzą na pewno, że wina Tuska, a ja wątpię. Myślałam, że da się połączyć pisanie o wątpliwościach w piśmie które wie. I może by się dało, gdyby nie jednoznaczne okładki, które dzisiaj działają silniej niż słowa".
Ta historia w połączeniu z wyżej zacytowanymi zdaniami bardzo dużo mówią o polskich mediach i o dzisiejszej Polsce w ogóle. Z jednej strony aktorka z hukiem i w nieprzyjemnych okolicznościach rozstaje się z kobiecym dodatkiem "Gazety Wyborczej", otwarcie pisząc, że coraz bardziej nie było jej po drodze z linią pisma. Stąd jej krytyczne głosy zamieszczane jeszcze na łamach "Wysokich Obcasów", dotyczące na przykład homoseksualnego lobby lub gender. Z drugiej strony jednak ta sama osoba nie czuje się dobrze w "Do Rzeczy", ponieważ okładki konserwatywnego pisma są zbyt jednoznaczne, a ona - co podkreśla - chciałaby pisać o wątpliwościach.
I właśnie o to chodzi: w mediach jest niestety coraz mniej miejsca na wątpliwości. Tak silne parcie na jednoznaczny i mocny przekaz wypiera myśl zrównoważoną, zniuansowaną, biorącą pod uwagę różne aspekty. Efekt jest taki, że tacy ludzie jak Joanna Szczepkowska nie mogą dla siebie znaleźć miejsca.
A jakaż jest jej wina? Ano taka, że myśli i pisze autonomicznie oraz całkowicie niezależnie od miejsca, w którym akurat publikuje. Stara się uczciwie patrzeć na problemy pod różnymi kątami i szukać racji po obydwu stronach barykady. Efekt jest taki, że niezwykle trudno ją zaszufladkować. Nie jest ani w pełni prawicowa, ani lewicowa. Ani liberalna, ani konserwatywna. Ani platformerska, ani pisowska.
Dawniej była to wymarzona cecha rzetelnego, niezależnego publicysty, o którym nigdy nie wiadomo, jak skomentuje daną sprawę, kogo poprze, a kogo skrytykuje. Dziś tacy ludzie stają się coraz bardziej samotni. Dla konserwatystów za bardzo liberalni, a dla liberałów za bardzo konserwatywni. Przez jednych odrzuceni, a przy drugich czujący się nieswojo.
Dwa lata temu Tomasz Lis o innym publicyście, który tak jak Szczepkowska lubił mieć wątpliwości, napisał w ten sposób: "załgany pseudoliberalny, pseudodoktrynalny, dwie piersi ssący, liberalny katolik, kuriozalny dwulicowiec". Tak, to było o Szymonie Hołowni, który wtedy zdecydował się odejść z "Newsweeka". To był wyraźny sygnał emblematycznego przedstawiciela liberalnych mediów, że ludzie środka nie są w tych mediach mile widziani. Dziś historia z "Do Rzeczy" pokazuje, że natarczywa jednoznaczność okładkowych przekazów wyklucza takich ludzi z części mediów konserwatywnych.
Pozostaje pytanie: czy na pewno chcemy, by w mediach konserwatywnych pisywali tylko publicyści w stu procentach konserwatywni? Czy na pewno chcemy, by w mediach liberalnych pojawiali się tylko liberałowie? Owszem, tak skonstruowane media tożsamościowe dają odbiorcom jakiś komfort przynależności. Czytając odpowiednią gazetę lub oglądając konkretny kanał telewizyjny, czują się jak u siebie w domu. Ale jednocześnie media te - podając przekaz jednoznaczny i przewidywalny - przestają zmuszać do myślenia. A wtedy to już nie jest dziennikarstwo, to jest zwykły show business.
Skomentuj artykuł