Media - zabawa w ciągłe przesuwanie granic
Od kilku tygodni polskie media ekscytują się "Warsaw Shore". Tymczasem to tylko wierzchołek góry lodowej tego, co już dzieje się na świecie. Niestety, jeżeli sami nie postawimy sobie ostrej granicy, nikt nie zrobi tego za nas.
Zanim zacznę moralizować, na początku krępujące wyznanie: "Życie na bogato" obejrzałam z wielką przyjemnością. Ananasy, szampan i "więcej wszystkiego" - to na tyle wysoki poziom absurdu, że serial zalicza się do kategorii "tak złe, że aż dobre". Myślałam, że jeżeli chodzi o produkcje o bawiących się dwudziestokilkulatkach to maksimum, na jakie pozwoli sobie polska telewizja. A potem stało się, pojawił się "Warsaw Shore".
Widziałam kilka odcinków "Jersey Shore", więc polska wersja w ogóle mnie nie interesowała. Ba, celowo unikałam oglądania, choć wiedziałam, że omija mnie przez to cała masa memów z Trybsonem i innymi "gwiazdami" tego wątpliwego show. Po pierwsze, bałam się, że będzie to tak żenujące widowisko, że obejrzę połowę odcinka przez palce. Źle znoszę sytuacje, w których po wspólnie oglądanej scenie wstydzisz się spojrzeć znajomym w twarz. Po drugie, niestety, ale mam tendencję do wciągania się w "ludzkie zoo", więc świadomie unikam wszelkich "ukrytych prawd", "big brotherów" i innych "rodzinnych sekretów". Proste emocje świetnie mną manipulują, przez co jestem idealnym celem paradokumentów.
W tym aspekcie trzymałam się całkiem nieźle. Do czasu. Tydzień temu byłam na imprezie z grupą dosyć przypadkowych osób i okazało się, że kilka z nich rzeczywiście ogląda "Warsaw Shore". Normalne, fajne młode osoby. I nic im się nie stało, ich twarze nie nabrały obłąkanego wyglądu Jacka Nickolsona, głowy nie eksplodowały jak w "Skanerach" Cronenberga. Po powrocie do domu odpaliłam aplikację MTV i... weszłam do pieczary Barloga.
Powiem tak: kiedy oglądałam "Warsaw Shore", czułam się po prostu brudna. Pomimo tego, że realizatorzy nie pokazali zbyt wielu cielesnych szczegółów (przynajmniej w pierwszych dwóch odcinkach), ostatni raz borykałam się z podobnymi emocjami przy słynnej scenie Jennifer Connelly z "Requiem dla snu". Może jestem staroświecka i po prostu nie umiem się bawić, ale chodzenie do łóżka z ludźmi, którzy nawet specjalnie ci się nie podobają, tak po prostu, z nudów, dla zabicia czasu, jakoś nie mieści się w mojej ograniczonej głowie.
Bardziej niż zwierzęca chuć dobiła mnie jednak sytuacja chowaniem "energetyków" i owoców pod łóżko. To po prostu przerażająco smutne, że dwie młode dziewczyny w obawie, że ktoś zje im banany, postanowiły je ukryć (sic!).
Najgorszy w tej całej sytuacji jest jednak fakt, że nie jestem nawet specjalnie zdziwiona, że można obejrzeć coś takiego w telewizji. Granice naszej tolerancji na produkcje wulgarne, krwawe albo w jakiś sposób "niemoralne", nieustannie się przesuwają. Widzę to wyraźnie na własnej skórze. Gdy w 2010 oglądałam pierwszy odcinek "Walking dead", korpus czołgający się przez trawnik spowodował u mnie silny skurcz żołądka. Teraz bez problemu oglądam rozpadające się truchła i z radością czekam na nowy odcinek, który wyjdzie już po weekendzie.
Ale seks i przemoc to linia najmniejszego oporu. Żeby zszokować widzów, producenci telewizyjnych show sięgają również po o wiele bardziej wysublimowane narzędzia. W 2011 roku w Holandii wyemitowano operę mydlaną, w której występowali sami aktorzy z zespołem Downa (nawet statyści). Serial o nazwie "Downistie" jest oczywistym nawiązaniem do "Dynastii". Jest blichtr, gorące uczucia, spiski i zdrady. Pomijając kwestię tego, czy jest to sensowne czy nie (dla mnie to równie absurdalne jak robienie serialu z samymi karłami), cel został osiągnięty w stu procentach. Kontrowersje nakręciły oglądalność i dzięki temu stacji z nawiązką zwróciły się koszty wielomiesięcznych poszukiwań w celu skompletowania wyjątkowej obsady.
A na koniec najlepszy "smaczek". Dosłownie. Rzecz również dzieje się w Holandii. Prezenterzy programu "Test Rabbits" postanawiają zrobić kulinarne show, jakiego jeszcze nie było. Oboje wielkodusznie udostępniają kawałek swojego ciała - lewego pośladka i brzucha - by kolega po przyrządzeniu przez szefa kuchni mógł go zjeść na antenie. Tyle. Nie mam tu nic więcej do dodania.
Media i odbiorcy działają na zasadzie sprzężenia zwrotnego. Uwielbiamy oglądać bulwersujące rzeczy, a potem oburzać się na to, że są pokazywane. Na to, że przez rok ciągle mama Madzi, Trynkiewicz albo piersi Siwiec.
Problem polega na tym, że nie wyłączamy telewizora czy laptopa, tylko marudzimy, jak bardzo nie możemy na to patrzeć. I co ma zrobić taki portal internetowy czy stancja telewizyjna, jeżeli właśnie to cieszy się największą popularnością?
Jeżeli sami nie postawimy sobie ostrej granicy, nikt nie zrobi tego za nas, bo telewizja daje nam to, co najchętniej oglądamy. Wcale nie chcę moralizować, nie jestem lepsza. Zwracam tylko uwagę na jeden fakt: następnym razem, kiedy zaczniesz narzekać, że poziom mediów jest słaby, zastanów się, w ile plotkarskich newsów dzisiaj kliknąłeś i jak brutalne rzeczy oglądasz. I jeżeli masz na nie ochotę - w porządku. Po prostu pogódź się z faktem, że jesteś ich świadomym odbiorcą i przestań mówić, że w telewizji jest sam chłam, na który nie możesz patrzeć. Niestety za obecny stan rzeczy wszyscy jesteśmy po części odpowiedzialni.
Ola Gołąb - Z wykształcenia biofizyk, pracuje jako redaktor serwisów medycznych i popularnonaukowych na portalu Onet. Autorka bloga o popkulturze popfiction.pl. Twitter: a_golab
Skomentuj artykuł