"Naukowe" szarże Gazety Wyborczej
Profesor Zbigniew Mikołejko w tekście "Młot na Dodę i wolność słowa", opublikowanym na łamach sobotniej "Gazety Wyborczej" twierdzi, że sąd, nakładając na piosenkarkę grzywnę za obrazę uczuć religijnych, odbiera ateistom prawo do wyrażania opinii i godzi w wolność wypowiedzi. I w ten sposób podminowuje fundamenty demokracji.
Pominę tutaj ustosunkowanie się do wyroku sądu, ponieważ, co wydaje mi się istotne, bardziej uderzyła mnie linia obrony Doroty Rabczewskiej, zaprezentowana przez wspomnianego filozofa. Jest ona bowiem przykładem nierzetelności, której nie spodziewałbym się po człowieku wykształconym, profesorze nadzwyczajnym i pracowniku tak szacownej instytucji, jaką jest PAN.
Zdumiewa przede wszystkim to, że prof. Mikołejko pokrętnie interpretuje słowa wypowiedziane przez Dodę, na co chciałbym zwrócić szczególną uwagę.
Nie potrzeba wybijającej się inteligencji, studiów i błyskotliwości, by zauważyć, że eufemizm "napruty winem i palący jakieś zioła", to "ludowa" nazwa odurzenia alkoholowo-narkotykowego, (z całym szacunkiem dla ludu). Przypuszczam, że tak te słowa zinterpretowałaby większość osób zapytanych w sondzie ulicznej. Dla mnie jest jasne, że według Dody, autorzy Pisma św. powymyślali bajki, ponieważ byli na bańce bądź na haju i dlatego nie potrafili odróżnić co jest faktem, a co fikcją.
Tymczasem profesor Mikołejko próbuje oświecić czytelników, że w sumie Doda, chociaż w "prostacki sposób", ogłosiła światu mądrość zgodną z przesłaniem biblijnym i dorównała spostrzegawczością samym egzegetom. A także okazała się wytrawnym reprezentantem "klasycznej definicji prawdy". Skąd to stwierdzenie? Ano stąd -jak kontynuuje profesor - że samo Pismo św. wspomina o rozweselaniu serca winem; o tym, że Jezus przemienił wodę w wino w Kanie Galilejskiej, Izraelici pili na co dzień wino zmieszane z wodą w celach profilaktycznych, a autorzy biblijni palili maryśkę, która wywoływała "dopuszczalną formę ekstazy". Profesor sugeruje, że Doda miała na myśli właśnie taką konsumpcję wina, co czynimy także po dziś dzień podczas posiłków, a także mówiła o niewinnym zapaleniu jointa. Artystkę, zdaniem Mikołejki, obciąża jedynie to, że do wyrażenia tej głębokiej prawdy użyła niefortunnego powiedzenia.
Nie wiem też, z jakich źródeł autor wywiódł przeświadczenie, że Biblia nie jest w chrześcijaństwie przedmiotem czci religijnej. Chyba że jest to jego własny pogląd. Ale tego wyraźnie w tekście nie zaznacza, tylko autorytatywnie stwierdza, że tak właśnie jest w chrześcijaństwie, przez co wprowadza czytelników w błąd.
Gdyby profesor zadał sobie trochę więcej trudu (a tego wymagałaby piastowana przez niego funkcja i zdobyte wykształcenie) i zajrzał, na przykład, do soborowej Konstytucji o Liturgii Świętej, to przeczytałby tam takie słowa: "Chrystus jest obecny w swoim słowie, albowiem gdy w Kościele czyta się Pismo święte, wówczas On sam mówi" . Nadto w innym soborowym dokumencie o Objawieniu natrafiłby na takie zdanie: "Kościół miał zawsze we czci Pisma Boże, podobnie jak samo Ciało Pańskie, skoro zwłaszcza w Liturgii św. nie przestaje brać i podawać wiernym chleb żywota tak ze stołu słowa Bożego, jak i Ciała Chrystusowego". Sobór cześć względem Słowa Bożego stawia niemal na równi z szacunkiem okazywanym Eucharystii. Dla nas wierzących Biblia nie jest więc jedynie zabytkiem literatury światowej pokroju "Iliady" Homera czy "Uczty" Platona.
Zgadzam się wszelako, że Pismo św. należy także do dziedzictwa całej ludzkości i dlatego każdy może sobie go interpretować jak chce. W tym sensie, chrześcijaństwo nie ma tutaj monopolu i nie może sobie zawłaszczyć tej księgi. Jednak czy to nie przewrotność, aby z jednej strony nie zauważać, że, zdaniem Dody, napisali ją ludzie wstawieni, a zarazem przypisywać mu rangę arcydzieła literatury światowej? Po drugie, wszystkie księgi Pisma św. powstały we wspólnotach ludzi wierzących i są zapisem ich doświadczenia wiary. Jak można tak łatwo pomijać genezę tej wielkiej księgi? Zwłaszcza profesor filozofii powinien wiedzieć, że w hermeneutyce dzieła istotną rolę spełnia badanie kultury i pochodzenia autorów, prądów myślowych, które ich ukształtowały.
Rozumiem, że z punktu widzenia człowieka niewierzącego takie argumenty mogą wydawać się wydumane. Tylko dlaczego profesor Mikołejko błędnie orzeka, że Kościół nie czci Pisma św.? (I dlatego można z nim robić, co się komu żywnie podoba). Nie podejrzewam go bowiem, że cześć oddawaną Pismu świętemu rozumie jako boski hołd oddawany książce. Chyba nikt o zdrowych zmysłach nie przypisuje kartkom papieru, farbie drukarskiej i oprawie boskiego charakteru. Całując Biblię, co czyni się uroczyście chociażby po przeczytaniu Ewangelii w trakcie liturgii ( nie tylko w Kościele Katolickim), nie oddaje się przecież hołdu rzeczy, tak jak całując flagę Polski nie wchodzę w intymny związek z kawałkiem sukna.
I jeszcze a propos wolności wypowiedzi w przestrzeni publicznej. Prof. Mikołejko uważa, że opinia Dody "mieści się całkowicie w obszarze ateizmu". Istotnie, gdyby Doda powiedziała: "Bardziej wierzę w dinozaury niż w Biblię, bo, według mnie, jest to zmyślona księga, która nie zawiera prawdy", byłbym skłonny przypisać Mikołejce rację. Osoba niewierząca ma prawo tak myśleć i wyrażać publicznie swoje przekonanie. I trudno się na to zżymać.
Szkopuł w tym, że Doda nie ograniczyła się wyłącznie do takiej deklaracji, ale jeszcze dorzuciła swoje pięć groszy, obrażając najpierw tych, którzy tę księgę współtworzyli, a potem osoby, przekonane, że nie napisała jej grupa znarkotyzowanych i upojonych alkoholem skrybów, lecz ludzie wierzący. Jeśli brak elementarnej kultury i poszanowania odmiennych poglądów mieści się w kanonach ateizmu (z czym przypuszczam nie zgodziłoby się wielu ateistów), to profesor Mikołejko nie powinien się dziwić, że potem wierzący "nalatują" na ateistów. Sam bowiem przyczynia się do stawiania zarówno wierzących jak i niewierzących w krzywym zwierciadle.
Wniosek, jaki wyciągam z tekstu profesora Mikołejki jest dwojaki: Jeśli mam o czymś z góry wyrobione negatywne zdanie, podlane nadto sosem stereotypów i uprzedzeń, to będę robił wszystko, łącznie z próbą zmiany znaczenia słów, aby utrzymać się na swoich pozycjach. Wtedy słowo "napruty" będzie oznaczało "po spożyciu wina do posiłku", nawet jeśli przeczy to zdrowemu rozsądkowi.
Po drugie, jeśli prof. Mikołejko reprezentuje stronnicze, uproszczone i nieudokumentowane stwierdzenia, które czasem zakrawają na śmieszność, to jak może on później oczekiwać, aby poglądy "ateistów i agnostyków w naszym kraju" były powszechnie szanowane.
Jeśli więc wzywa w swoim tekście do wzajemnej wyrozumiałości wobec żywionych idei i przekonań, ja apeluję do niego o większą rzetelność i uczciwość intelektualną.
Skomentuj artykuł