Bible-ing. Medytacja w wielkim mieście
Od kilku tygodni w Warszawie dzieją się rzeczy dziwne. Co jakiś czas grupa młodych ludzi siada w kółku, robi coś po cichu przez pół godziny i równie cicho znika.
Gdy Biblia jest profanowana, potrafimy o nią walczyć jak lwy - podpisujemy się pod protestami, wspieramy bojkoty odpowiedzialnych za to osób lub instytucji i w ogóle wyrażamy swoje oburzenie na wszelki możliwy sposób. Dobrym przykładem na takie nasze chwilowe oburzanie była sprawa Nergala. Nie chcę powiedzieć, że jest coś złego w publicznym manifestowaniu niezgody na obrażanie ważnych dla nas rzeczy i wartości, ale mam wrażenie, że o ile walka o Biblię nam wychodzi, to już tak różowo nie jest, gdy szum sporów opada i zostajemy sam na sam z Pismem Świętym.
Bez wysiłku nie da rady
Spójrzmy na dwa przykłady, które dotyczą zdecydowanej większości z nas.
Jesteśmy w kościele. Niedzielna Msza. Trwa kazanie. W pewnym momencie ksiądz pyta wiernych, co pamiętają z czytań i Ewangelii, które zostały odczytane przed paroma minutami. Nikt oczywiście nie odpowiada - zresztą nie o to chodzi - ale wiele osób zdaje sobie sprawę, że albo nie pamięta nic, albo jakieś małe fragmenty i to jak przez mgłę. Właśnie przespaliśmy moment, w którym - jak wierzymy - mówił do nas sam Bóg.
Przykład drugi. Każdy porządny Katolik ma w swoim domu Pismo Święte. W wielu przypadkach na półkach jest nawet więcej egzemplarzy Biblii, niż lokatorów w mieszkaniu, bo przecież jest ona doskonałym prezentem na wszelkie chrzty, komunie, bierzmowania. Często Biblia stoi na jakimś zaszczytnym, dobrze wyeksponowanym miejscu. No właśnie - stoi. Stoi i pokrywa się coraz większą warstwą kurzu. I czeka na to, aż po nią w końcu sięgniemy (najczęściej w Wigilię Bożego Narodzenia).
Przesadzam? Regularne czytanie Pisma Świętego nie jest rzeczą łatwą i przyjemną, ale przecież wszystko, co ma przynosić w nas jakieś owoce, wymaga naszego zaangażowania i wysiłku. Niby wszyscy to wiemy, a Biblia jak stała na półce, tak dalej tam stoi.
Medytacja na Centralnym
Na szczęście są ludzie, którzy nie tylko dostrzegają ten problem, ale również starają się zrobić coś, żeby ten stan rzeczy zmienić.
Z początkiem Wielkiego Postu grupa studentów związana z warszawskimi jezuitami zainicjowała akcję Bible-ing. O co chodzi? Tak o projekcie mówi Paweł Rakowski SJ: - Zastanawialiśmy się, w jaki sposób możemy zachęcić ludzi do sięgnięcia po Pismo Święte. Zdecydowaliśmy wyjść na ulice Warszawy i po prostu przenieść nasze doświadczenie modlitwy właśnie tam. Przyjęliśmy prostą formę. Starannie dobieramy miejsce - chcemy być widoczni, ale nie tamujemy ludziom przejścia. Siadamy w kółku, plecami do siebie, a twarzą do ludzi i rozważamy fragment Ewangelii. Robimy to w milczeniu. Po 15 minutach tworzymy małe grupki i dzielimy się ze sobą owocami modlitwy. Rozchodzimy się. Wszystko zamyka się w około 25-30 minutach.
Akcja odbyła się już między innymi pod bramą Uniwersytetu Warszawskiego, przy wejściu do stacji metra w samym centrum stolicy, pod słynną palmą na rondzie Charles'a de Gaulle'a, w galerii Złote Tarasy i na Dworcu Centralnym. Ludzie reagują różnie - wiele osób zawiesza na krótko wzrok, niektórzy podchodzą i pytają, co się dzieje, zdarzają się dłuższe rozmowy. Niektórzy przystają na chwilę i patrzą w milczeniu.
Paweł Grabowski - student z duszpasterstwa akademickiego Dąb mówi, że Bible-ing to dla niego bardzo miejska i osobista forma mówienia światu: "przypomnij sobie o istnieniu Biblii" i jednocześnie to wyrwana chwila, stopklatka życia, spędzona w obecności Chrystusa.
Prosty pomysł, trochę odwagi i wysiłku - tak niewiele trzeba, by stworzyć projekt, który może zachęcić do czytania Pisma Świętego wierzących, a może nawet zainspirować ludzi, których na co dzień takie sprawy nie obchodzą albo nawet są niezbyt pozytywnie nastawieni do Kościoła.
Niby jest to oczywiste, ale zawsze warto przypominać, że zwykły przykład (lub mówiąc górnolotnie - świadectwo) jest tysiąc razy bardziej skuteczny, niż najgłośniejsze protestowanie czy najzacieklejsza walka.
Skomentuj artykuł