Niewesoły felieton na pierwszego września

(fot. jDevaun / (CC BY-ND 2.0) / flickr.com)

Pierwszy września: dzieci i młodzież idą do szkoły. Choć trafniej byłoby powiedzieć: dojeżdżają. Bo polskie dzieci, szczególnie na wsi, do szkół mają coraz dalej, a często droga do nich zajmuje coraz więcej czasu. Jest to jeden z tych problemów społecznych, który rzadko kiedy zajmuje opinię publiczną.

Dane są wymowne. W ciągu kilku ostatnich lat w Polsce zamknięto blisko tysiąc szkół podstawowych. Wedle Instytutu Badań Edukacyjnych 86 proc. placówek oświatowych zamkniętych w latach 2007-2012 to szkoły z gmin wiejskich i wiejsko-miejskich. Likwidacja szkół, często jedynego w małych miejscowościach ośrodka kultury, to przede wszystkim jednak znaczne utrudnienie właśnie dla najmłodszych.

DEON.PL POLECA

Realia "polskiej drogi do szkoły" w prowincjonalnym kontekście świetnie ukazuje opracowanie Federacji Inicjatyw Oświatowych, przygotowane przez Elżbietę Tołwińską-Królikowską: "Pomimo że w większości przypadków odległość wsi do większej szkoły nie jest bardzo duża (kilka kilometrów), to droga dojazdu autobusu jest dużo dłuższa z powodu konieczności objechania wielu wsi - czas dojazdu to nawet godzina. W okresie zimowym przejazdy lokalnymi drogami nie odbywają się punktualnie - dzieci marzną na przystankach. Ze względu na organizację dowozu dzieci często docierają do szkoły dużo za wcześnie, na przykład o godz. 6.30, i czekają na rozpoczęcie lekcji w świetlicy". Ponadto, dowóz niejednokrotnie jest tak marnie zorganizowany, że choć uczniowie mają tylko cztery godziny lekcyjne, w szkole muszą przebywać nawet do ośmiu godzin. W tym najmłodsze dzieci, z pierwszych klas podstawówki.

Tu jednak nie koniec problemów. W artykule "Raport ze znikającego państwa" Karol Tammer, opublikowanym w aktualnym numerze "Nowego Obywatela" opisuje perypetie starszych uczniów, uczęszczających do szkół ponadgimnazjalnych. Tutaj nie tak rzadkim zjawiskiem są już "legalne wagary". Ponieważ w małych miejscowościach często brak transportu, zarówno publicznego jak prywatnego, lub jest on mocno ograniczony, nauczyciele godzą się, by uczniowie byli wypuszczani z ostatnich lekcji. Ta forma usprawiedliwionej nieobecności znajduje już nawet stosowne zapisy w regulaminie szkół, co pokazuje skalę zjawiska. W dodatku, także podróżowanie autostopem do szkoły i ze szkoły stało się nowym obyczajem: uczniowie po lekcjach zmierzają na okoliczne wylotówki, by "łapać okazję".

Cywilizacyjnie cofa nas to przynajmniej do XIX wieku, do "wędrówki za edukacją", szczególnie utrudnionej dla niższych, ale szerokich warstw, ale w Polsce nikogo już nie dziwią takie patologie. Są traktowane jako norma czasów społeczno-gospodarczych przemian. Ba, zamykanie postawionych w PRL podstawówek niektórym wręcz kojarzy się z postępem.

Zmarnowany przez uczniów czas to jedno, choć w przypadku najmłodszych dzieci to naprawdę spory dyskomfort. Ale poruszony wyżej problem z "legalnymi wagarami" ma także inny wymiar. Jak zauważa red. Trammer: "Trudno uznać, że uczeń, który w trakcie trwania zajęć zmuszony jest pakować plecak i wybiegać z lekcji na dworzec PKS, zdobywa wiedzę w cywilizowanych warunkach, nie mówiąc o możliwościach jego udziału w kółkach pozalekcyjnych, zajęciach wyrównawczych, inicjatywach społeczności uczniowskiej, popołudniowych wydarzeniach kulturalnych czy po prostu o spędzaniu czasu ze znajomymi po skończonych lekcjach".

I tak niestety coraz częściej wyglądają realia polskich uczniów z Polski B, tej najrzadziej obecnej w mediach. Dla tych dzieci z Polski B nikt nie otwiera mniej lub bardziej ekskluzywnych prywatnych placówek: ani zupełnie świeckich, ani katolickich. Lepsze szkoły są dla majętniejszych, w tym dla tzw. "bogatych i bogobojnych". A dla zwykłych dzieci pozostaje coraz bardziej fatalna edukacja publiczna. Ale tych dzieci jest najwięcej. I to właśnie one od maleńkości uczą się, że Polska to nieprzyjazny kraj; nieprzyjazny nawet nie tyle dla biednych, co po prostu przeciętnych ludzi, zwykłych rodzin. Tyle że Polska takich właśnie realiów nie wzięła się znikąd: pracowali nad nią usilnie i politycy centralni i lokalni, często przy przyzwoleniu, albo jeszcze częściej przy całkowitej bierności społecznej i kompletnym braku zainteresowania dużej części mediów różnych opcji.

Tu zresztą dodam, że obserwacja dzisiejszych dyskusji o szkole, toczonych także przez katolików, jest przyjemnie ideologiczna i rzadko kiedy dotyczy tak banalnych, ale bazowych kwestii, jak poruszane w tym felietonie. Bardzo łatwo kierować dyskusję o kondycji szkoły na poziom wojen kulturowych, bo to zapewnia także najszerszą publikę, a przy okazji jest niemal całkowicie niezobowiązującą paplaniną. I rzadko kto zastanawia się nad tym, że w zwykłych polskich szkołach przybywa anonimowości, a dzieci czują się w nich nie tak rzadko po prostu źle i są przemęczone nie tylko nauką, ale trudnościami w dotarciu do szkół, ponieważ cały ten system "zreformowano" na początku XXI w. w możliwie najfatalniejszy sposób.

I (prawie) na koniec: artykuł niniejszym "dedykuję" trójce siedmio-dziesięciolatków, których dziś wcześnie rano spotkałem na małej popegeerowskiej wsi w drodze na przystanek. Szkołę w ich miejscowości dawno temu już zlikwidowano, w czasach gdy rząd Akcji Wyborczej "Solidarność" wiele mówił o trosce o rodzinę, a w rzeczywistości sporo tej rodzinie utrudnił. Zresztą przy oklaskach dużej części swoich ówczesnych wyborców, którzy dziś zasilają elektoraty i Platformy Obywatelskiej, i Prawa i Sprawiedliwości.

Czy można było inaczej? Cóż, podejrzewam, że nigdy nie osiągniemy takich standardów edukacyjnych jak Norwegia. Czeka nas raczej coraz dalej idący podział na szkoły dla bogatych, przeciętnych i biednych: w tych dwóch ostatnich kategoriach poziom, pod różnymi względami, także wyżej zarysowanym, wciąż będzie spadał. Ale, jak powiadam, dzieje się to przy milczącej zgodzie większości społeczeństwa, w tym także jego katolickiej części.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Niewesoły felieton na pierwszego września
Komentarze (8)
E
ew
3 września 2014, 01:00
Polecam zamiast komentarza. Zamieszczony w sieci wykład "Jak napaść na państwo" wyjaśnia mechanizmy i cel rozkładu naszego kraju. Można też skonstatować, w jakim miejscu jesteśmy i co nas czeka. (W sumie mamy kilka alternatyw, ale najpierw potrzebny jest fundament. O nim też mowa.) Tego wykładu powinien wysłuchać każdy myślący Polak.
M
Mira
2 września 2014, 23:18
Przez trzy lata mieszkaliśmy na Suwalszczyźnie (93-96) ucząc w wiejskiej szkole podstawowej (ośmioklasowej jeszcze wtedy). Ok 70 uczniów, klasy łączone, ale warunki edukacyjne niezłe - po kilkoro dzieci w klasie co sprawiało, że naprawdę mozna było pracowac indywidualnie. Dziś ta szkoła - i kilka okolicznych - już nie istnieje, dzieci dojeżdżają do gminnej. wszystko jak w tekście: dojazd bardzo długi, bo objeżdża sie wszystkie te wioski, w których niegdyś były szkoły... A dzieci coraz mniej, bo warunki cięzkie, więc młodzi wyjeżdżają - do Niemiec, Holandii albo chociaż do miasta. W tym roku, jeszcze przed wakacjami, zamknieto budynek dworca kolejowego w Augustowie i Suwałkach, znowu zmniejszono liczbę pociagów. Biletu sie już nie kupi bo kasy nie ma (tylko przez internet albo u konduktora), czekac trzeba na peronie. Takie zwijanie państwa to przykra rzecz.
OP
ot, POlszewia
2 września 2014, 21:03
Takie rzeczy tylko w POlsce... [url]http://vod.gazetapolska.pl/7982-takie-rzeczy-tylko-w-polsce[/url] to może spotkać każdego z nas... 
jazmig jazmig
2 września 2014, 16:38
W Australii dzieci od dawna uczyły się przez radiostacje, a do szkoły trafiały raz w miesiącu. W dobie internetu można coś takiego zrobić dla dzieci ze wsi zbyt małych, aby była tam szkoła.
K
kate
2 września 2014, 17:46
W Australii czy w RPA brak szkół na dużych obszarach kraju wiąże się ze specyfiką gospodarki: wielkie wielokilometrowe farmy, więc de facto nie ma gdzie budować szkół (na prywatnych posiadłościach?). W artykule nie chodzi o szkolnictwo w jakiejś wynikajacej ze specyfiki miejsca formie (w Afryce dzieci się uczą w ledwo zadaszonych szkołach, przy marnej ilości sprzętu nawet do siedzenia), ale wogóle o szkolnictwo publiczne w kraju europejskim: Państwo nie realizuje konstytucyjnych założeń prawa do bezpłatnego szkolnictwa. Jeśli go nie stać na utrzymanie szkół, to niech wprowadzi bezpłatne szkolnictwo poprzez internet, niech nauczyciele uczą przez Skype lub inaczej, ale niech Państwo się nie wycofuje ze swych obowiązków. Wszystko jest zrzucane na rodziców - nawet w publicznych szkołach składane są pieniadze na kredę, papier toaletowy, itp. Część rodziców nie dlatego posyła dzieci do szkół prywatnych, że ma takie widzimisie, ale liczą i wychodzi im, że czesne w szkole prywatnej równoważy nakłady na naukę w szkole publicznej: podręczniki, dojazdy, obiady, wycieczki. To jest chore i to wywołuje mój protest.
M
milkaa
1 września 2014, 19:25
ja nie mieszkam na wsi, a na peryferiach Łodzi - do przedszkola idę z córką szybkim krokiem ok. 50 minut, jak jest mróz, i idziemy z rocznym synem odprowadzić córkę to dzieci płaczą, bo zimno, ciemno - jak jest śnieg to idziemy ponad godzinę, żłobka wogóle nie ma, do najbliższego trzeba jechać ok. 20 minut i drugie tyle iść i jeszcze w innym kierunku niż przedszkole. Generalnie odprowadzanie dzieci zaczynam o 7:00 - kończę o 9:30 - tak wracam do domu, odbieranie rozpoczynam o 14-tej, kończę o 16-17- tej. Za miesiąc wracam do pracy i niestety będziemy z domu wychodzić ok. 5:30...
K
kate
1 września 2014, 13:38
Problem poruszany w artykule pęcznieje w związku z demografią: niestety zamykane są wiejskie szkoły, bo ich utrzymanie za dużo kosztuje władze samorządowe. Moja siostra mieszka na Dolnym Sląsku, gdzie w jej wsi zamknieto szkołę podstawową (właściciel przejął dawny pałac), a dzieci wożone są gimbusami nawet 1.5 godz. (trzeba zebrać dzieci z okolicznych wsi) do jednej zbiorczej szkoły. Jak się chce posłać dziecko bliżej zostaje prywatna podstawówka, więc rodzice nie mają wyjścia: albo prywatna placówka, albo wożą dzieci (jak kto ma samochód) kilka kilometrów do publicznej szkoły. I to jest właśnie realizacja konstytucyjnego obowiązku państwa zapewnienia wszystkim bezpłatnej edukacji - to jest mit. Cierpią na tym najbiedniejsi i rzeczywiście nikt o tym nie mówi.
D
DG
1 września 2014, 13:10
Gratuluję Panu Wołodźko zdrowego rozsądku i wrażliwości na rzeczywiste problemy. Rozważania o Kościele zamkniętym, otwartym i wietrzonym to zajęcie dla maniaków, oby Bóg dał im zdrowie! Troska o nasze dzieci to kwestia postaw i czynów a nie deklaracji.