Nikt nie da nam tyle, ile premier obieca
Słabnące notowania gabinetu Platformy Obywatelskiej sprawiły, że premier Donald Tusk postanowił sięgnąć po expose sejmowe i wotum zaufania dla rządu jako instrumenty poprawienia wizerunku władzy w oczach potencjalnych wyborców. Ale zbyt wiele się dziś w Polsce dzieje, by parada cyfr i obietnic mogła sama z siebie poprawić sondażowe wyniki.
Nikt wam nie da tyle, ile ja wam obiecam - ten krótki żart nieźle oddaje atmosferę porannego wystąpienia premiera. Przede wszystkim otrzymaliśmy zapewnienie, że rząd bierze odpowiedzialność za to, że sprawuje władzę. Nie spodziewałem się aż tak śmiałej deklaracji, która w nieco spokojniejszych czasach mogłaby uchodzić za truizm. Nie da się jednak ukryć, że "sondażowe tąpnięcie" i marsz "Obudź się Polsko", zorganizowany wspólnymi siłami Radia Maryja, opozycyjnych partii Prawo i Sprawiedliwość i Solidarna Polska oraz NSZZ "Solidarność" stawia rząd przed koniecznością wskazania, że jednak czuje się odpowiedzialny za kraj. Nie ukrywam, miło mi to słyszeć. Teraz będę czekał na dowody.
Dwie rzeczy wydają się być istotne w expose premiera. Raptem okazało się, że państwo jest współodpowiedzialne za strategię gospodarczą i rozwojową w czasach kryzysu. Dobre dwa miesiące temu na łamach "Gazety Wyborczej" Dariusz Rosati, którego trudno uznać za socjalistę, twierdził, że Polsce brak dużych "inwestycji osłonowych", które pomogłyby nam osłabić efekty kryzysu. Donald Tusk co prawda nie zaproponował "wielkich budów", ale - przynajmniej na papierze - znalazł pieniądze na kilka dużych projektów inwestycyjnych, w tym na dalszą budowę autostrad. Liczby robią wrażenie (łączna wartość inwestycji to 700-800 miliardów złotych do 2020 roku) ale dopiero dyskusje ekonomistów dadzą możliwość faktycznej analizy tych zapowiedzi.
Spore emocje na portalach społecznościowych, gdzie na bieżąco omawiano expose premiera wzbudziła kwestia spółki "Inwestycje Polskie", która ma wspierać inwestycje krajowe i przynieść gospodarce 90 miliardów złotych do roku 2018. Złośliwi komentatorzy uznali, że ten sposób walki z bezrobociem z pewnością podsunął premierowi koalicjant, Polskie Stronnictwo Ludowe: będzie kim obsadzać stanowiska w spółce. Z kolei z zacięciem używający twittera profesor Andrzej Zybertowicz, na wieść o "zmasowanych nakładach na naukę" wyraził troskę o dalsze losy polskiej edukacji. A Robert Mazurek (publicysta "Uważam Rze") "na gorąco" w Sejmie wyraził obawy, czy aby całości tych projektów rząd nie sfinansuje... z zapowiadanego podatku od deszczówki.
Premier obiecał również, że jego rząd zatroszczy się o los polskich rodzin i matek. Tu w pakiecie otrzymaliśmy następujące propozycje: po pierwsze pół roku płatnego urlopu macierzyńskiego (tacierzyńskiego?) w wysokości 100 procent pensji, przez kolejne pół roku w wysokości 80 procent; po drugie obietnicę zwiększenia liczby miejsc w żłobkach i przedszkolach (wkład samorządów w budowę żłobków miałby zostać zmniejszony do 20 procent); po trzecie dotacja na żłobki ma zostać w przyszłym roku zwiększona o 50 milionów złotych, a subwencja na przedszkola ma wynieść 320 milionów złotych. Do tego, jak się dowiedzieliśmy, Donald Tusk chce rozwiązać problem opieki nad dziećmi do roku 2015 (czyli w dwa lata!). Szumne zapowiedzi dały premierowi okazję do uszczypnięcia części opozycji i własnych partyjnych kolegów: - "Chcecie, aby kobiety w Polsce w poczuciu bezpieczeństwa rodziły dzieci, to pomóżcie nam, aby ten program zrealizować, a nie straszcie więzieniem". Przyznam, że taka wypowiedź z ust premiera, który póki co może pochwalić się jedynie obietnicą prorodzinnej polityki trąci co najmniej demagogią.
I na koniec: podsumowując wypowiedzi szefa rządu na temat zmian w urlopach macierzyńskich, Krzysztof Bosak z Fundacji Republikańskiej stwierdził: - "Tusk nie mówił prawdy - dłuższe urlopy ma Francja, Estonia. W Szwecji też lepsze warunki niż propozycja premiera". No cóż, trudno się wyzwolić z okowów propagandy sukcesu, gdy przychodzi ją uprawiać kolejny rok z rzędu. Niemniej, w wystąpieniu premiera cieszy fakt, że zawarł w nim te kwestie, które faktycznie stanowią polskie bolączki. To znaczy, że potrafi słuchać. Tyle że najwyraźniej trzeba do niego bardzo głośno mówić: także protestami na ulicach.
Skomentuj artykuł