Smoleńsk we mgle zmęczenia
Często bywa tak, że istota ważnego wydarzenia schodzi w cień, a na czoło wysuwa się otoczka, którą wokół niego się tworzy. Coś takiego stało się właśnie z katastrofą smoleńską. Rok temu ta tragedia wstrząsnęła nami do głębi. Był ból, łzy, niezrozumienie, ale i nadzieje. Któż z nas 10 kwietnia 2010 nie poczuł się zbity z tropu, jakby nagle dostał obuchem w głowę? Przecież to był szok. A co pozostało z tego wstrząsu?
Obawiam się, że w polskim krajobrazie pojawiło się kilka dodatkowych rozpadlin, pogłębiły się stare przepaście niezgody, zawalił się niejeden most pojednawczy, wypiętrzyły się kolejne góry nieporozumień, oddzieliły nas od siebie mgły nieufności. Ale, żeby było jasne, to nie ta tragiczna śmierć pod Smoleńskiem tak nas przeorała, lecz to, co z nią później zrobiliśmy.
Najdziwniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że od początku, jak przystało na kraj katolicki, próbowano nadać temu bolesnemu wydarzeniu wymiar religijny. Krótko po katastrofie Ludwik Dorn na łamach „Tygodnika Powszechnego” porównał tragedię smoleńską do mitycznego przełomu, wzmacniającego podwaliny państwa polskiego. „Ofiara krwi nadaje państwu substancjalność” - pisał były wicepremier. Jeśli dobrze zagłębić się w tę nabrzmiałą powagą tezę, to można z niej wyczytać, że nagłe odejście Prezydenta Lecha Kaczyńskiego wraz z pozostałymi pasażerami stała się posiewem, a może raczej metafizyczno-religijnym aktem, rewitalizującym polską wolność i trwałość narodu. Zgodnie z tym mitycznym myśleniem, Polska co rusz musi doświadczyć bolesnego rytu przejścia, aby odrodzić się jak feniks z popiołów.
Niektórzy kaznodzieje w iście prorockim uniesieniu dopatrywali się w katastrofie kary Bożej, a skoro tak, to musiało dojść do występku. Ten grom Opatrzności był oczywiście wezwaniem, aby się w końcu zdeklarować i przejść do obozu zmarłego Prezydenta. Wacław Oszajca SJ pisze w ostatnim numerze „W drodze”, że katastrofę odczytywano „jako znak z nieba, mający na celu uwiarygodnienie działalności jednej ze stron życia politycznego, a właściwie partyjnego, i pognębienie politycznych adwersarzy czy przeciwników tej opcji”.
Smoleńsk dotknął czułych strun zranionej polskiej duszy. Tomasz Rowiński pisze w najnowszym „Znaku", że "z ruin wychynęła nieco uśpiona polska „postromantyczność”, a więc „niechęć do codziennego wysiłku politycznego, umiłowanie mitologii politycznych, ciągłe poruszanie się po ‘narodowym niebie’ albo ‘piekle’, w zależności od reprezentowanej opcji politycznej”.
Sprawa z krzyżem, która w moim odczuciu jest zaledwie symbolem wewnętrznych ruchów tektonicznych na polskiej ziemi, pokazała jak łatwo w naszej Ojczyźnie pomylić Chrystusa z tożsamością narodu. Pod pozorem modlitwy za zmarłych, na mszach świętych w „miesięcznicę” katastrofy organizuje się wiec polityczny. W wypowiedziach na kazaniach i po mszy św. świetnie rozwija się retoryka rodem z czasów okupacji, wizja zagrożeń, konieczność budowy „państwa podziemnego”. Ciekawe jednak, że odkąd krzyż został przeniesiony do kościoła św. Anny, świecą tam pustki. I oto nagle już nie trzeba tak gorliwie modlić za zmarłych.
Mam również nieodparte wrażenie, że po części zmarnotrawienie kolejnej szansy, która wyłoniła się 10 kwietnia zeszłego roku, należy przypisać niektórym mediom. Niestety, większość z nich lubi podgrzewać emocje. Z igły robi widły. A jednym z najniebezpieczniejszych mechanizmów manipulacyjnych, który stosuje się bezkrytycznie w mediach jest generalizacja, zarówno za pomocą obrazów jak i komentarzy. Wiemy, że kadr odpowiednio ustawionej kamery może stworzyć u widza zupełnie inne wrażenie niż w przypadku naocznego obserwatora zdarzenia. W telewizji może się wydać, że na wiec zeszły się setki tysięcy, a w rzeczywistości zebrało się kilkanaście tysięcy osób i na odwrót.
Wątpię, czy doszło do romantycznego przebudzenia. A nawet jeśli, to te tendencje nie dotyczą całej Polski, lecz coraz węższych grup, które, jak dobrze ujął to jeden z moich współbraci, odreagowują teraz komunistyczne zakneblowanie. Młodsze pokolenie już się nie podnieca mitologiczno-mesjanistycznymi ideologiami, bo one na nic im się nie zdają. Jeśli już mówić o jakimś podziale, to właśnie w tym punkcie staje się on coraz wyraźniejszy. Nadęte kłótnie o chybotliwe pryncypia młodym chleba nie zapewnią.
Nie przekonuje mnie więc slogan, że linia demarkacyjna między Polską A i Polską B po 10 kwietniu jeszcze bardziej się zarysowała. Zaryzykuję tezę, że raczej powiększył się odsetek osób, który tymi retoryczno-przedwyborczymi klasyfikacjami już się nie przejmuje. Ostatnie sondaże pokazują, że społeczeństwo polskie zmęczyło się katastrofą smoleńską, wyświechtaną już z wszelkich możliwych stron.
Ponadto, myślę, że wskutek sposobu, w jaki obeszliśmy się z tym istotnym wydarzeniem w powojennej historii Polski, doszło do jeszcze większego obrzydzenia polityki w społeczeństwie. Niestety, zaangażowanie polityczne kojarzy się już dzisiaj niemal wyłącznie z jałowymi sporami , zajadłością, frakcyjnością i komisjami śledczymi. Polityka już nie jawi się w powszechnej świadomości jako działanie na rzecz dobra wspólnego, ale jest czymś, co dzieje się na ekranach telewizorów i w gazetach. I w sumie trudno dociec, o co w tym wszystkim chodzi, oprócz tego, że ta kotłowanina podminowuje morale społeczeństwa.
Ostatni rok wyraźniej odsłonił kolejne schorzenie w polskiej debacie publicznej. Nasze media, a mniemam, że to stała cecha kultury i duchowości w Polsce, całe swoje paliwo czerpią z ducha konfliktu. Jedna gazeta ciągle walczy z rządem. Druga musi na raz prowadzić kilka frontów, bo oprócz zdyskredytowania rządu, uprawia jeszcze spiskową teorię dziejów, szuka domniemanego zamachowca i jeszcze musi bronić się przed atakami Uni Europejskiej. A trzecia nieudolnie próbuje stanąć w opozycji do jednej i drugiej.
Gdyby nie antagonizmy, polemiczność i wywoływanie emocjonalnej burzy w szklance wody, nie mielibyśmy o czym czytać i słuchać w mediach. Ośrodki opiniotwórcze zapadłyby się w jakąś myślową nicość. Oczywiście, do pewnego stopnia taki zaczepny ferment jest potrzebny, o ile chodzi w nim o argumenty i nośne idee, a nie o walkę z wiatrakami, bicie medialnej piany lub personalne rozgrywki. Niestety, póki co nie mamy zbyt wiele pozytywnego do zaproponowania. I to jest chyba sedno naszej dzisiejszej biedy. Negatywizm, naturalizm i poczucia bycia ofiarą dominuję w debacie publicznej. Za mało budowania. Za dużo destrukcji. Manipulacyjnie i sztucznie napędzana polaryzacja, obnaża ideowe wydrążenie i zagubienie, które zaczyna trawić polską duszę.
William F. Lynch pisał w „Obrazach nadziei”, iż „nie byłoby żadnego powodu do nadziei, a wiele racji do beznadziei, gdyby rzeczywistość skonstruowana była na konfliktujących się ze sobą liniach, to znaczy w taki sposób, że osiągnięcie jednego absolutnie koniecznego celu człowieka pociągałoby utratę innego”.
W Polsce mamy silny pociąg do irracjonalności, po części tylko usprawiedliwionej historycznymi doświadczeniami, rodzącej mnóstwo urojonych problemów. Nadto od wieków najbardziej rozkłada nas myślenie frakcyjne. Wartość wyznawana przez jedną grupę musi z konieczności być w stanie wojny z wartością innej grupy. Nie da się ich żadną miarą pogodzić, a przynajmniej znaleźć punkty przecięcia.
Uzurpowanie sobie monopolu na prawdę zazwyczaj pociąga za sobą przynajmniej mentalne unicestwienie przeciwnika, w którym, rzecz jasna, nie może być za grosz prawdy. Niektórzy myślą, że gdyby prawda nie była po ich stronie, wtedy świat rozjechałby się im pod nogami. Jeśli nie maszerujesz ze sztandarami pod Pałac Prezydenta, to znaczy, że nie kochasz Ojczyzny. Jeśli nie opowiadasz się za taką a nie inną partią, sam relegujesz się do obozu przegranych.
Przy najszczerszych chęciach, trudno znaleźć jakiś pozytyw w tym, co działo się w ostatnim roku a propos Smoleńska. Ta nuta rozczarowania i zawodu pobrzmiewa w większości komentarzy medialnych na pierwszą rocznicę tragedii. I to z różnych stron. Jedynym pożytkiem, jaki dostrzegam, jest fakt, że sprawa Katynia dotarła do świadomości milionów ludzi, którzy o niej przedtem w ogóle nie słyszeli.
Może jeszcze nie wszystko przegrane. Może nie należy aż tak zwieszać głowy. Nie życzę sobie świętego pokoju i wypolerowanej polityki, bo to jest niemożliwe, a nawet szkodliwe. Ale nie wiem, jakiego kolejnego wstrząsu potrzebujemy, żebyśmy odbudowali mosty pojednania i zasypali przynajmniej kilka oddzielających nas przepaści.
Skomentuj artykuł