"Psotnicy" i "taktycy" przy wyborczych urnach

"Psotnicy" i "taktycy" przy wyborczych urnach
(fot. shutterstock.com)
PAP / psd

Na wynik wyborów - oprócz osób głosujących taktycznie - wpływają "psotnicy", oddający swój głos na konkretnego kandydata dla żartu. Spodziewam się, że w czasie wyborów prezydenckich będziemy mieli wiele przypadków głosowania psotnego - powiedział dr Stanisław Bajtlik.

W obowiązującym w Polsce systemie wyborów prezydenckich, kandydat musi uzyskać większość absolutną, czyli ponad 50-proc. poparcie. Jeśli w pierwszej turze nikt tylu głosów nie uzyskuje, to do drugiej tury dopuszcza się dwóch kandydatów z największym poparciem.

Jak mówił w trakcie wykładu "Matematyka ordynacji wyborczych" dr Stanisław Bajtlik z Centrum Astronomicznego im. Mikołaja Kopernika w Warszawie, mandat wyłonionego w ten sposób kandydata jest silny. Dla takiego systemu wyborczego charakterystyczne jest tzw. głosowanie taktyczne. "Polega ono na tym, że choć wiem, że mój kandydat X nie ma szans na zwycięstwo, to na niego głosuję. Spodziewam się bowiem, że w pierwszej turze nikt nie uzyska absolutnej większości. W razie czego w drugiej turze zagłosuję na mniejsze zło" - opowiadał dr Bajtlik.

Bardzo dobrym przykładem takiej taktyki były wybory prezydenckie w 2002 roku we Francji. Głównymi kandydatami byli urzędujący wówczas premier Lionel Jospin, urzędujący prezydent Jacques Chirac i lider Frontu Narodowego Jean-Marie Le Pen. Sondaże były bardzo wyrównane. Jospin uzyskiwał między 17-19 proc. poparcia. Chirac niewiele więcej - 18-21 proc., a Le Pen - między 11 a 14 proc. "Wbrew sondażom w pierwszej turze Le Pen uzyskał lepszy wynik niż Jospin, a Chirac wynik zgodny w przewidywaniami. W drugiej turze Le Pen zwiększył swoje poparcie bardzo nieznacznie o ok. 1 proc. Chirac z niecałych 20 proc. zwiększył je do przeszło 80 proc. Tak znaczna liczba głosów oddanych na Chiraca, w pierwszej turze oddana była na marginalnych kandydatów. W drugiej turze wyborcy, uważając Chiraca za dużo mniejsze zło niż Le Pena, postanowili wziąć udział w wyborach i zagłosować na urzędującego prezydenta" - opisał dr Bajtlik.

DEON.PL POLECA

W wyborach wymagających większości absolutnej występuje też inny efekt, tzw. głosowania psotnego. "Ponieważ spodziewam się, że w pierwszej turze nikt nie wygra, to zagłosuję w niej dla kawału na kandydata, który jest absurdalny. Spodziewam się, że w tym roku w Polsce będziemy mieli bardzo wiele przypadków głosowania psotnego" - mówił naukowiec.

Głosowanie psotne może mieć jednak całkiem poważne konsekwencje. Pokazują to wybory prezydenckie we Francji z 1981 roku. Głównymi kandydatami byli wtedy przywódca partii socjalistycznej Francois Mitterrand oraz prezydent Valéry Giscard d’Estaing. Do wyborów zgłosił się też francuski komik Michel Colucci-Coluche. "Był niezwykle popularny, ale był kandydatem skandalizującym, prowokacyjnym, wulgarnym, obrażającym wszystkie świętości, antysystemowym. W Polsce można go porównać do Jerzego Urbana. (...) Jednak w grudniu 1980 roku miał 18 proc. poparcia w sondażach. To było zaskakujące, wzbudziło oburzenie, niesmak i obawy elit francuskich" - podkreślił dr Bajtlik.

Ostatecznie Coluche w niewyjaśnionych do końca okolicznościach i tuż po korzystnych dla niego wynikach sondaży, wycofał się z wyborów. "Wybory - wbrew oczekiwaniom - wygrał Mitterand, zostając pierwszym socjalistycznym prezydentem Francji. Wiele osób uważa, że do tego wyniku przyczyniła się kandydatura Colucha. Ci antyestablishmentowi wyborcy, którzy głosowaliby ze złości czy dla kawału na Colucha, w prawdziwych wyborach oddali swoje głosy na Mitteranda" - mówił dr Bajtlik.

Są kraje, w których obowiązuje nieco inny system wyborów prezydenckich - to system bez większości absolutnej, w którym startuje dowolna liczba kandydatów i ten, który uzyska największą liczbę głosów, wygrywa wybory. "Wybory w tym systemie mają swoje oczywiste wady. Jeśli kandydatów jest wielu, a głosy wyborców są rozproszone, to do zwycięstwa może wystarczyć dwadzieścia kilka proc. głosów. Mandat takiego prezydenta jest słaby" - wyjaśnia dr Stanisław Bajtlik.

Tak było w 1970 roku w Chile, kiedy Salvador Allende zwyciężył uzyskując 34,9 proc. głosów. Drugi w kolejności kandydat uzyskał tylko nieco ponad 1/4 głosów. "Chociaż Allende nie uzyskał bezwzględnej większości, to parlament zatwierdził jego kandydaturę, dlatego że nigdy wcześniej w historii Chile nie odrzucił on zwycięzcy wyborów powszechnych. To wszystko skończyło się po trzech latach przewrotem wojskowym" - przypomniał.

Jak mówił, jeden z najbardziej skomplikowanych sposobów wyboru prezydenta obowiązuje w Stanach Zjednoczonych. Są one zdominowane przez dwie partie Republikańską i Demokratyczną, które swoich kandydatów na prezydenta wybierają w równie skomplikowanych prawyborach. W większości stanów zwycięzcę prawyborów wyłania się przez zwykłe głosowanie, ale są też takie stany jak Iowa, gdzie wybiera się go na wiecach. "Po dyskusji wznieca się aplauz dla poszczególnych kandydatów, podobnie jak robiono to w Sparcie 2,5 tys. lat temu. Kogo zwolennicy głośniej krzyczą, ten zostaje kandydatem" - opowiadał dr Bajtlik.

W niektórych stanach - po zarejestrowaniu - wyborca może brać udział w prawyborach obu partii. "Prowadzi to do tego, że jeśli jestem zwolennikiem Demokratów, to zapiszę się również na wybory do Republikanów i zagłosuję na ich najgorszego kandydata, aby tę partię osłabić" - wyjaśniał.

Chociaż Amerykanie idą do wyborów i oddają głos na swojego kandydata, to ostatecznie prezydenta wybiera 538 elektorów. Każdy stan dysponuje określoną liczbą elektorów. W większości z nich są oni związani głosem wyborców, czyli muszą oddać głos na tego kandydata, który wygrał w ich stanie. "W efekcie prezydentem może zostać ten, kto uzyskał mniej głosów w skali całego kraju. Tak było w 2000 roku, kiedy George W. Bush otrzymał o 0,5 proc. mniej głosów niż Al Gore, ale zgromadził więcej elektorów. Taka sytuacja zdarzyła się też dwukrotnie w XIX wieku. W sumie trzech prezydentów amerykańskich uzyskało mniej głosów, ale wygrało wyścig o najwyższy urząd ze względu na rozkład głosów elektorskich" - mówił badacz.

Debaty telewizyjne w czasie amerykańskich wyborów organizuje komitet organizacji debat prezydenckich. Jak mówił Bajtlik, to "ciało niekonstytucyjne, które samo się powołało i istnieje do dziś". "W Polsce zastanawiamy się, czy w takich debatach powinni brać udział tylko najważniejsi kandydaci, czy wszyscy. Tymczasem w USA nikt się nad tym nie zastanawia" - podkreślił naukowiec.

Do prezydenckiej debaty telewizyjnej nie dopuszcza się żadnych innych kandydatów oprócz głównej dwójki. Tymczasem w amerykańskich wyborach prezydenckich zwykle startuje około 20-30 kandydatów, ale - jak zaznaczył - o większości z nich nikt nie słyszał. Wyjątkiem były wybory w 1992 roku, kiedy oprócz George'a Busha i Billa Clintona startował Ross Perot. "To bardzo dziwna postać, trochę jak nasz Stan Tymiński. Uzyskał jednak bardzo silne poparcie około 18-20 proc. w sondażach. Wtedy nacisk opinii publicznej był tak silny, że dopuszczono go do debatowania z Clintonem i Bushem" - powiedział dr Bajtlik.

Zupełnie inny i bardzo ciekawy system wyborów prezydenckich obowiązuje w Irlandii i Indiach. Na liście wyborczej wyborca porządkuje kandydatów według swoich preferencji. "Uważam, że ten kandydat byłby najlepszy, to stawiam go na pierwszym miejscu. Jeśli nie on, to na drugim miejscu chciałbym tego, a na trzecim miejscu tamtego. Wyborca może wskazać tylko jednego z kandydatów, albo uporządkować w kolejności wszystkich z listy. Jeżeli któryś z kandydatów zyska ponad 50 proc. pierwszych miejsc, wygrywa" - opisał Bajtlik.

Jeśli nie uda się od razu wyłonić zwycięzcy, to odbywa się natychmiastowa, wirtualna dogrywka. W pierwszej rundzie odrzuca się tego kandydata, którego nazwisko najrzadziej wskazano na pierwszym miejscu. Oddane na niego głosy dolicza się kandydatom wskazanym jako numer dwa, na tych listach, na których był on liderem. "Po kilku takich wirtualnych rundach - bez fatygowania wyborców - dokonuje się wyboru, bo któryś z kandydatów w końcu zyskuje ponad 50 proc. Dogrywka odbywa się w ciągu jednego dnia, oczywiście jeżeli system komputerowy jest sprawny" - podkreślił Bajtlik.

Wystąpienie "Matematyka ordynacji wyborczych" dr Stanisław Bajtlik wygłosił w ramach "Spotkań z Astronomią", organizowanych w Centrum Astronomicznym im. Mikołaja Kopernika w Warszawie.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

"Psotnicy" i "taktycy" przy wyborczych urnach
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.