USA: Polacy z Nowego Jorku wspominają tragedię 9/11
Wśród ocalałych z zamachów terrorystycznych 11 września 2001 r. są mieszkający w USA Polacy. Jednym z nich jest Eligiusz Polak. Janusz Szumański, który kierował operacją oczyszczania terenu z gruzów, wspomina to jako igranie ze śmiercią.
Eligiusz Polak pracował na 73. piętrze wieżowca WTC 1 w departamencie inżynieryjnym Port Authority of New York and New Jersey (PANYNJ). W czasie ataku stał przy oknie. Patrzył w dół i nie zauważył momentu, w którym Boeing użyty przez terrorystów wbił się w ścianę gmachu.
"Nastąpiło głuche uderzenie, wstrząs i wieża odchyliła się do tyłu. Oba gmachy były tak skonstruowane, że kołysały się przy silniejszym wietrze. Nigdy jednak aż tak mocno się nie odchyliły. Na zewnątrz były kłęby dymu i masa fruwających papierów. Przeraziłem się, choć trwało to może sekundę. Zastanawiałem, czy budynek wróci do normalnej pozycji" - tłumaczył.
Ponieważ samolot uderzył w ścianę kilkanaście pięter nad jego biurem, żadna z pracujących tu osób nie wiedziała, co się faktycznie stało. Wielu sądziło, że nastąpił wybuch kotła w instalacjach wodnych.
Polak wspomina, że nie było paniki, bo pracujący w WTC ludzie byli przyzwyczajeni do rutynowego opuszczania budynku klatkami schodowymi. Ćwiczenia były szczególnie częste po zamachu na WTC w 1993 r. (26 lutego 1993 r. wybuchła ciężarówka z materiałami wybuchowymi. Zginęło 6 osób, rannych było ponad tysiąc - PAP).
"Wielu moich znajomych zginęło, bo w czasie uderzenia zjeżdżali na dół do kawiarni albo jechali na górę. Windy przestały działać, a ludzie nie zdołali się z nich wydostać przed zawaleniem się budynku" - wspomina Polak.
Po kilku minutach pracownik PANYNJ dotarł na dół i wyszedł na ulicę.
"Ruszyłem w stronę wieży nr 2 i zobaczyłem, że też coś się tam dymi i pali. Widziałem, jak wieżowiec się przechyla. Nie zastanawiając się, biegłem szybko jak nigdy dotąd. Słyszałem za sobą coraz większy, przerażający huk. Obejrzałem się i spostrzegłem ogromny, powiększający się obłok dymu" - opowiada. Dobiegł do latarni obok pobliskiego banku i złapał się jej, unikając upadku od podmuchu wywołanego runięciem wieżowca. Oczy miał wypełnione pyłem. Nie mógł oddychać. Czuł spadające mu na plecy odłamki.
"Nie wiem, ile to trwało. W pewnym momencie zrobiło się cicho. Nie mogłem otworzyć oczu. Usłyszałem, że ktoś wali w drzwi. Było to ode mnie 7-8 metrów. Ktoś mnie wciągnął do środka budynku" - opowiada. Okazało się, że jest w pobliskim skarbcu. Pilnowali go funkcjonariusze w hełmach, uzbrojeni w pistolety maszynowe. Zrewidowali go. Kiedy pył nieco opadł, chroniącym się tu ludziom kazano wyjść. "Ledwie otrzepałem się z pyłu, odczułem jak zatrzęsła się ziemia. Byłem kilka przecznic od WTC i znów zobaczyłem masy pyłu. Oddaliłem się szybko i dotarłem do Brooklyn Bridge. Widziałem, że w miejscu wieżowców był tylko olbrzymi słup pyłu" - mówił.
W Nowym Jorku nie działało ani metro, ani telefony. Zapłakanych bliskich, którzy nie wiedzieli czy przeżył, zobaczył dopiero po ośmiu godzinach od zamachu.
Wielu Polaków pracowało przy usuwaniu gruzów po zniszczeniach WTC. Większością prac, a później całością, zajmował się inż. Janusz Szumański z firmy Tully Construction. Nadzorował pracę setek ekip oczyszczających teren.
"Byłem głównym szefem. Najpierw trzeba było przede wszystkim szukać ciał, a niestety w większości były to tylko części. Strażacy i ratownicy z pogotowia po znalezieniu szczątków wkładali je do czarnych toreb" - przypominał.
Wspomina ogromne trudności podczas usuwania gruzów.
"Wszystko się jeszcze paliło. Zdjęcia satelitarne wykazywały, że temperatura pod nami sięgała dwóch tysięcy stopni F. (ok. 1100 st. C. - PAP). Kiedy maszyna sięgała po gruz, wydobywała coś co wyglądało jak gorąca lawa. Ryzyko polegało na tym, że wyciągając jedną belkę mogliśmy sprawić, że pod ziemię zapadną się nasi ludzie. Było to igranie ze śmiercią" - dodał.
Skomentuj artykuł