10-lecie beatyfikacji o. Jana Beyzyma SJ
"Pragnienie niesienia miłosierdzia najbardziej potrzebującym zaprowadziło błogosławionego Jana Beyzyma - jezuitę, wielkiego misjonarza - na daleki Madagaskar, gdzie z miłości do Chrystusa poświęcił swoje życie trędowatym. Służył dniem i nocą tym, którzy byli niejako wyrzuceni poza nawias życia społecznego. Przez swoje czyny miłosierdzia wobec ludzi opuszczonych i wzgardzonych dawał niezwykłe świadectwo Ewangelii. Najwcześniej odczytał je Kraków, a potem cały kraj i emigracja."
Powyższe słowa pochodzą z homilii bł. Jan Pawła II, wypowiedzianej w dniu 18 sierpnia 2002 roku na krakowskich Błoniach. Mija właśnie 10 lat od chwili, gdy Papież wyniósł o. Beyzyma do chwały błogosławionych.
Rozmowa Mariusza Hana SJ z Markiem Wójtowiczem SJ, autorem książki "Święci z charakterem" na temat błogosławionego Jana Beyzyma:
[-08.18.2012_jbeyzym_100lecie_final.mp3-]
Z początku przełożeni zamierzali wysłać o. Beyzyma do Mangalore w Indiach Przedgangesowych, ale nie został tam przyjęty ze względu na podeszły wiek i brak znajomości języka angielskiego. Ostatecznie zadecydowano, że uda się na Madagaskar, gdzie jezuici francuscy rozwijali działalność ewangelizacyjną.
Ostatnie miesiące przed wyjazdem o. Beyzym spędził w Krakowie w kolegium jezuitów przy ul. Kopernika. Codziennie sprawował Eucharystię w kościele sióstr karmelitanek na ul. Wesołej i polecał ich modlitwie swoją misję. Po latach wspominał: "Z jakim ja nabożeństwem odprawiałem u nich Mszę Św.! Sam się dziwię, że tatarska dusza mogła się zdobyć na takie skupienie, ale tam tylko zajść, to wszystko tak tchnie Świętością, że człowiek mimo woli odrywa się od tej ziemi".
Robił niezbędne zakupy, gromadził najpotrzebniejsze rzeczy, prowadził długie rozmowy z redaktorem "Misji Katolickich" o. Marcinem Czermińskim, który mówił mu o potrzebie pisania listów do tego miesięcznika i zainteresowania ogółu społeczeństwa swoją pracą. Przyszły misjonarz czuł niechęć do korespondencji, ale w końcu dał się przekonać widząc, że tylko wtedy może liczyć na jakąś pomoc od ludzi. W Krakowie nabył też największy skarb - obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, który miał mu towarzyszyć w trudach pracy misyjnej aż do Śmierci.
17 października 1898 r. o. Beyzym pożegnał swoich współbraci i siostry karmelitanki w Krakowie i wyruszył w daleką drogę. Udał się najpierw pociągiem do Tuluzy, aby omówić szczegóły pracy z prowincjałem o. R. de Scorraille’em, któremu podlegała misja na Madagaskarze. Za jego pozwoleniem odbył też pielgrzymkę do Lourdes i całą przyszłą swoją działalność apostolską złożył w ręce Niepokalanej. Wieczorem 10 listopada odpłynął na dużym statku pasażerskim Oxus z Marsylii na Madagaskar. W czasie długiej podróży nie brakowało przygód, zwłaszcza gdy "rozhulało się morze i rzucało okrętem jak dziecięcą piłką". Po dziesięciu dniach parowiec ugrzązł na podwodnej rafie koralowej, stając nieruchomo, "jakby był domem murowanym". Dopiero dwa silne angielskie statki wyciągnęły z trudnością statek na głęboką wodę. Dotarłszy do Majungi, pierwszego portu na Madagaskarze, przesiadł się o. Beyzym na mały parowiec płynący do Malwatanany, następnie przebył na filanzanach 344 km i 30 grudnia dotarł do Tananariwy, stolicy kraju.
O swojej tułaczce na lądzie i morzu napisał później: "Od kiedy wsiadłem do wagonu w Krakowie aż do samej Tananariwy jakby od niechcenia popatrzyłem na cokolwiek, na przykład na pioruny walące w morze itp., zresztą cały czas modliłem się do Matki Najświętszej, a jak się nie modliłem, to myślą ciągle byłem jak nie w konwikcie, to w karmelu, jak nie w karmelu, to w konwikcie - wszystko inne nic a nic zgoła mnie nie obchodziło i nie zajmowało".
Udając się na Madagaskar, o. Beyzym zdawał sobie sprawę, że na zawsze żegna Polskę, że nigdy do swoich nie powróci, że czeka go tylko jeden koniec - Śmierć od trądu, po długich cierpieniach gnijącego ciała. "Wyjeżdżając z kraju, byłem już przekonany, że sam będę trędowaty, ale mnie to wcale nie straszyło".
Nie wiedział jednak, że zaczyna pisać jedną z najchlubniejszych kart historii misji Kościoła na Madagaskarze.
Pierwszą placówką, którą o. Beyzym objął na Madagaskarze, był przytułek dla trędowatych w Ambahivuraka. Podczas pobytu na wyspie w 1987 r. udało mi się odnaleźć to miejsce na pustyni, z dala od osiedli ludzkich, ponad 10 km od stolicy kraju. Teren do dziś jest opuszczony i zarośnięty wysoką trawą, w której tu i ówdzie widać resztki schroniska, gdzie o. Beyzym pracował przez pierwsze cztery lata.
Sytuacja materialna i duchowa chorych, których wtedy przebywało w leprozorium ok. 150, była beznadziejna. Jakby wszystkich żywcem pogrzebano. W obfitej korespondencji misjonarz opisywał ich tragiczne położenie. Zamieszkiwali walące się baraki, podzielone na salki bez okien, podłogi i najpotrzebniejszych sprzętów. W porze deszczowej mokli, a wielu leżało w błocie. Trąd niszczył cały ich organizm, powodując odpadanie palców rąk i nóg oraz zniekształcenia twarzy na skutek guzów i nacieków ropnych.
Trędowatym dokuczały choroby weneryczne, parchy i wszy. Władze cywilne i większość społeczeństwa pozbawiły nieszczęśników prawa egzystencji, uważając wszystkich za wyrzutków, niegodnych miana człowieka. Chorych wypędzał wójt ze wsi do schroniska, a powracających karał chłostą. Gdy zbliżali się do osiedli z proŚbą o jałmużnę, odganiano ich kijami i kamieniami. Pisząc o tym, misjonarz trzęsie się z oburzenia: "Dziś się dowiedziałem - donosił o. Beyzym w jednym z pierwszych listów do Polski - że i rząd, i krajowcy nie uważają trędowatych za ludzi, tylko za jakieś wyrzutki społeczeństwa ludzkiego. Wypędzają ich z miast i wsi, niech idą, gdzie chcą, byleby nie byli między zdrowymi - u nich trędowaty to trędowaty, ale nie człowiek. Wielu nieszczęśliwych włóczy się po bezludnych miejscach, póki mogą, aż wreszcie wycieńczeni padają i giną z głodu. Przy drogach wielu żebrze, ale mało kto da jaką jałmużnę; wszyscy od nich uciekają".
Na jednego chorego przypadała niewielka działka ziemi, ale nie mogli z powodu poważnych okaleczeń jej uprawiać. Nie otrzymywali żadnych lekarstw. W schronisku nie było ani lekarza, ani infirmarza, ani pielęgniarki. "Nikogo przy nich nie ma" - pisał o. Beyzym.
Żyli z dnia na dzień bez jakiejkolwiek pomocy lub ulgi. Kolonialny rząd francuski nie przydzielał im żadnych funduszów. Misjonarze Towarzystwa Jezusowego z prowincji tuluskiej, którym podlegał przytułek, niewiele zajmowali się trędowatymi z braku personelu.
Po dwóch tygodniach pobytu o. Beyzym napisał, że w leprozorium zastał warunki, jakich nie jest w stanie przedstawić, że prosi Boga o pomoc w ulżeniu biedakom, że płacze, gdy go nikt nie widzi, bo nie może bez łez patrzeć na cierpienia ludzkie: "Niektórych tak ostro bierze choroba, że łzy stają mi w oczach, kiedy patrzę na tych nieszczęśliwych, wolałbym sam za nich przecierpieć, gdyby to było możliwe. […] Nieraz łamałem sobie głowę, co począć, żeby niejednego z moich chorych zabezpieczyć od głodowej Śmierci. Swoją porcją dzieliłem się często, jak mogłem, ale co to znaczy, to chyba tyle, co psu mucha na Śniadanie. Aż mi się niedobrze robi, gdy wspomnę, że tyle ludzi traci taką masę pieniędzy na zachcianki i przyjemności nieraz najniegodziwsze, a moi chorzy nie mogą mieć ani schroniska, ani utrzymania. […] Żal mi bardzo moich biednych chorych i o nich tylko myślę, jak zaradzić ich nędzy i ulżyć im".
O. Beyzym nie cofnął się przed okropną rzeczywistością. Żył w takiej samej nędzy, jak jego trędowaci. Oddał im wszystkie swoje siły, talenty, zdolności organizatorskie, serce.
W dziejach misji na Madagaskarze był pierwszym kapłanem, który na stałe zamieszkał wśród trędowatych. Chciał z nimi przebywać dniem i nocą, żywić ich, pielęgnować i leczyć. Przełamywał w ten sposób bariery strachu, przekleństwa, wzgardy i znieczulicy, odgradzające chorych od własnych rodzin i reszty społeczeństwa.
Zabiegał przede wszystkim o pożywienie dla trędowatych. Miał Świadomość, że ewangelizacja musi iść w parze z zabezpieczeniem elementarnych potrzeb materialnych człowieka. "W obecnym stanie rzeczy — pisał — bardzo trudno, prawie niemożliwe, żeby taki chory pomyślał więcej o Bogu, o własnej duszy i o zazierającej do niego Śmierci, gdyż on od rana do nocy musi myśleć tylko o tym, jak podtrzymać to swoje nędzne życie - jak zaś to będzie miał, choćby jak najubożej, ale zabezpieczone, wtedy zwróci się więcej do Boga".
W listach do redakcji różnych czasopism przedstawiał z całym realizmem tragiczną sytuację Malgaszów, budził sumienia, prosił o wsparcie, wzywał do dzielenia się z tymi, którzy nic nie mają. "Bojowaniem jest życie człowieka na tej ziemi - pisał - nigdzie, nawet w najświętszych rzeczach, bez walki się nie obejdzie. Jestem pod afrykańskim słońcem, które porządnie przypieka, a mimo to stanowczo twierdzę, że na Świecie bardzo zimno. Wielu ludzi traci serce zupełnie, ich serca zamieniają się w kawałki lodu, bo je mamona zamraża zupełnie".
Polacy, pociągnięci przykładem poświęcenia o. Beyzyma, przysyłali często wdowi grosz, aby pomóc najnieszczęśliwszym z nieszczęśliwych. "Już prawie rok - informował współbraci w Krakowie - dzięki Bogu, nikt z nich z głodu nie umarł. Umarło mi tylko dwóch na trąd, a przedtem co tydzień miewałem trzy, cztery albo więcej pogrzebów".
Dzielił los chorych, starał się o ubranie, naprawiał walące się mieszkania, spełniał najniższe posługi. Był dla swoich "czarnych piskląt" - jak pieszczotliwie nazywał trędowatych - wyrozumiały, cierpliwie znosił ich wady i słabości, małostki i przyzwyczajenia.
Pomyślał nawet o urządzeniu ogrodu kwiatowego, aby swoim podopiecznym "osłodzić ich nędzę" oraz "przez rzeczy zewnętrzne pociągać do Boga". Pisał do przyjaciół: "Jak tonący brzytwy się chwyta, tak i ja chwytam się wszelkich sposobów, ażeby polepszyć los moich trędowatych".
Misjonarz krzewił wśród chorych, którzy nie umieli ani czytać, ani pisać, oświatę i kulturę, chciał ich czymś zająć, zainteresować, zaciekawić, aby mogli choć trochę zapomnieć o swojej czarnej doli i zdobyć elementarną wiedzę o Świecie. Starał się dla nich o książki, albumy, obrazy. Zdolniejszych uczył nawet rysunku i rzeźby. Dbał o ich rozwój intelektualny i duchowy.
Zorganizował wśród trędowatych stałe duszpasterstwo, zaprowadził nauczanie religijno-moralne. Chciał, aby trędowaci żyli i umierali jak dzieci Maryi. Radował się nawróceniami: "Pobłogosławił mi Bóg w tym roku. Ochrzciłem sześciu protestantów i dziewięciu pogan. Wszyscy chorzy są teraz katolikami".
Innym razem pisał, że ochrzcił dwudziestu kilku chorych, i prosił o modlitwę w ich intencji, aby mogli dobrze przygotować się do pierwszej Komunii Św.
Malgasze nazywali często misjonarza: ray aman-dreny - ojcem i matką w jednej osobie. I rzeczywiście, w trosce o. Beyzyma o chorych było coś ojcowskiego i macierzyńskiego zarazem. W jednym ze swoich listów napisał do o. Czermińskiego: "Proszę Ojca, ja nie mogę sobie jednej rzeczy wytłumaczyć, w jaki się to sposób dzieje, mianowicie: zacznie się tu czasem burza pod noc, pioruny walą siarczyście, lubię to wprawdzie słuchać, ale szkoda mi nocy, więc poleciwszy grzeszną duszę i wszystkich moich chorych opiece Matki Najświętszej, kładę się spać. W nocy nic a nic nie słyszę i tuż nade mną trzaskające pioruny nie budzą mnie wcale, chyba że który urżnie już w samą prawie chatę. Niechże w nocy zastuka do furty który z chorych, to zaraz się budzę i idę do wołającego. Furtka jest o jakie 20 kroków od mojej chaty, no i przecież stukanie człowieka nie jest tak silne jak huk pioruna, a mimo to ja je słyszę"
Skomentuj artykuł