Bóg z długą brodą. Problemy z naśladownictwem w sztuce sakralnej
Utrefione włosy, bufiaste szaty i różowo-niebieskie Madonny... Dzieli nas przepaść od wizerunków świętych. „Co wy z mojego życia zrozumiecie?”.
Ratunkiem nie jest przebieranie figur w coraz to bardziej nowoczesne stroje, ale szukanie środków, które wyrywają poza czas.
Po wysłuchaniu Ewangelii przyglądałam się mięśniom na brzuchu ukrzyżowanego Chrystusa. „Układają się jakby w bochen chleba” – szepnął do mnie mąż po jednej z naszych pierwszych wspólnych Mszy w kościele Podwyższenia Krzyża Świętego na warszawskich Jelonkach. Nie wiem, czy ta uwaga była zgodna z zamysłem Jerzego Nowosielskiego, niewątpliwie jednak to dzięki jego malowidłom w tym miejscu nie miałam nigdy poczucia deficytu sacrum. Słowa kazania płynące z ambony także miały dzięki temu mniejszą niż gdzie indziej moc drażniącą lub niemoc nużącą. W przypadku rażących dysonansów i zgrzytów, w jakie wchodziły z moją wewnętrzną melodią, zawsze pozostawało mentalne przełączenie się na wizję bez fonii. Same polichromie Nowosielskiego, przygotowane z głębokim zamysłem teologicznym, karmiły potrzebę spotkania z Innym.
Działo się to tak samo skutecznie w najróżniejszych sytuacjach życiowych, od stanów euforycznie pozytywnych po te krzyczące rozpaczliwie z dna czeluści. W tym między innymi przejawia się wielka mądrość i umiejętność sztuki ikony, że zestraja się ona z tym, co ze sobą w środku przynosimy, bo też sama niesie w sobie różnorodny repertuar znaczeń. Jak Chrystus Nowosielskiego – z tego właśnie kościoła – który, rozpięty na krzyżu, oczy ma szeroko otwarte i w swym cierpieniu jest już Zbawcą zmartwychwstałym. Lapidarnie i trafnie ujął tę specyfikę ikony bp Michał Janocha, mówiąc, że cechuje ją „prymat widzenia całościowego, geniusz syntezy”[1].
Zamknięci w czasie
Sztukę Kościoła zachodniego cechuje z kolei według biskupa Janochy geniusz fragmentu, umiejętność oddania całej subtelności i skali ludzkich uczuć, wynikła z zainteresowania psychologią[2]. Cóż, skoro ów geniusz sztuki zachodniej jest w naszych kościołach tak rzadko spotykany? Dziwne uwznioślające grymasy i gestykulacje gipsowych świętych pozbawione są właśnie wiarygodności psychologicznej i wprowadzają w stosunku do tak przedstawionych osób potężną dawkę nieufności. W znanej mi rzeczywistości ten poziom egzaltacji i ckliwości osiągają jednostki naznaczone dramatem różnego typu zaburzeń osobowościowych. Nie wykluczam, że osoby zaburzone mogą osiągać świętość, ale ich nadreprezentacja w gronie czczonych świętych, a także zaburzenia wypisane na twarzy samego Chrystusa i Jego Matki to jak dla mnie już za wiele. Zamykam oczy. Modlę się nie z ich pomocą, ale przeciwnie – wbrew ich obecności. Myślę: „O nie, uzurpatorzy, z wami to ja rozmawiać nie będę”. Chciałabym być dobrze zrozumiana: nie mówię tu rzecz jasna o samych Osobach, ale o ich przedstawieniach.
Ten problem, który wykracza dalece poza ścisły krąg spraw artystycznych, wiążąc się z przeżywaniem wiary, kształtowaniem wyobrażeń o świętości, zdolnością wchodzenia w kontakt z transcendencją, ostro namierzał już siedemdziesiąt lat temu Antoni Gołubiew: „Te różowo-niebieskie Madonny! Ci święci o bezmyślnych twarzach, rzekomo spokojnych i łagodnych. […] Te różowości i niebieskości, ta ckliwość i najtańsza łezka, ta brzydota i bezmyślność, ta łatwizna artystyczna – to wszystko wpływa na nas, uczy nas właśnie ckliwości, łatwizny, pozornego spokoju i pozornej pogody. Religia nie jest tak łatwa, jak sugerują nam to gipsowe figurki. Pokój świętości i pogodę świętości osiąga się długim trudem i twardą walką, mozołem i znojem. A jaki ton nadaje naszym religijnym przeżyciom mająca je pogłębić sztuka dewocyjna? Ton najbanalniejszego lazuru i łatwiutkiej różowości i ten ton ma wychowywać modlącego się człowieka, mówiącego kazania kapłana, zabłąkanego przypadkiem do kościoła niedowiarka!?”[3].
Z tym typem sztuki sakralnej, który próbuje iść drogą mimetyzmu i realizmu, mam jeszcze inną trudność. Trefienie włosów czy bufiastość szat wskazują na przepaść czasu, jaka dzieli nas od świętych osób na wizerunkach – wyraźnie zakleszczone są one w swojej epoce, a tym samym w ówczesnym sposobie pojmowania świata, razem z jego błędami i ograniczeniami. I znów rozziew. Znów pytanie: „Co wy z mojego życia zrozumiecie?”.
Ratunkiem nie jest przebieranie figur w coraz to bardziej nowoczesne stroje, ale szukanie środków, które wyrywają poza czas. Znowu przykładem będzie tu sztuka ikony z jej współczesnymi realizacjami. By nie kończyć na Nowosielskim, przywołam kontynuatorów jego drogi: Gretę Leśko, Iwankę Demczuk, Danyłę Mowczana. Tajemnicza niezwykłość twarzy i całego ciała stoi tu poza kategoriami czasu i przestrzeni. Święci to ludzie przebóstwieni, których one już nie dotyczą. I w istocie nie za unowocześnieniami we wnętrzach kościelnych tęsknię, ale za głębią znaków przebóstwienia.
Dosłowności i zaskoczenia
Nie chcę w ten sposób powiedzieć, że ikona jest jedyną drogą, na której może owocnie rozwijać się sztuka sakralna. Na jej przykładzie najłatwiej mi jednak wskazać cechy, które wspierają modlitewne skupienie i pomagają właściwie ukierunkować myśli. Obok wspomnianej przed chwilą swoistej bezczasowości, dającej poczucie, że chrześcijaństwo niesie ze sobą uniwersalny, ciągle aktualny przekaz, będzie to także pewne niedookreślenie na innych niż czas polach. Chodzi o nienarzucanie przez dzieło własnej narracji, niedomykanie wszystkich szczegółów sceny – pozostawienie „miejsc pustych”, które mogę wypełnić własną sytuacją życiową. Im więcej dosłowności, im więcej dookreśleń uczynionych przez artystę, tym mniej miejsca na intymność mojego własnego spotkania ze Świętym.
Z tego powodu wszystkie przedstawienia mające na celu jak najbardziej wierne zobrazowanie danej sceny biblijnej w jej kształcie doczesnym, a więc na sposób realistyczny, stanowią dla mnie obiekt, który w najlepszym razie w przestrzeni sakralnej mijam z obojętnością, a w gorszej sytuacji rodzą się we mnie zapędy ikonoklastyczne. Jaki jest sens takich przedstawień w dzisiejszej dobie, kiedy umiejętność czytania jest powszechna, a dostępne możliwości opowiadania historii zbawienia – przebogate, łącznie ze środkami masowego przekazu? Proste obrazowanie typu Biblia pauperum wobec tych zmian cywilizacyjnych straciło swoje znaczenie, a jednak sztuka Kościoła wydaje się za tym faktem nie nadążać, wciąż często proponując obrazy-ilustracje zamiast dzieł tak misteryjnych, jak misteryjna powinna być sama Eucharystia sprawowana we wnętrzu sakralnym.
Zżymał się na to Nowosielski: „[…] należy wyzbyć się prostackich i wulgarnych pojęć, charakterystycznych dla porenesansowej i potrydenckiej kultury chrześcijańskich społeczeństw, o roli malarstwa i sztuki w Kościele jako ilustracji zewnętrznych sformułowań «prawd wiary». Jeżeli będziemy uważali, że malarstwo w kościele jest tylko po to, by ilustrować wydarzenia opisane w księgach świętych, zlekceważymy i jedno, i drugie. Sztuka w misteriach religijnych nie jest elementem dodatkowym, zdobiącym, towarzyszącym. Jest ona częścią istotną misteriów. Jest to metoda, za pomocą której odkrywamy, formułujemy i przekazujemy tajemnice w inny sposób dla świadomości niedostępne”[4] .
Nadmierne dookreślanie w sztuce sakralnej stoi dodatkowo w sprzeczności z ważnym przekazem, jaki niesie ze sobą teologia negatywna (apofatyczna). Tym mianowicie, że żadne określenie nie oddaje tego, kim i jaki jest Bóg. Przy każdym zdaniu na Jego temat sformułowanym na drodze teologii pozytywnej (katafatycznej) dodałaby ona: „Tak, ale to nie dość jeszcze! To wciąż nie to. Będziesz zaskoczony!”.
Bóg z brodą
Największym i najboleśniejszym naruszeniem tej prawdy w sztuce sakralnej jest w moim odbiorze przedstawianie Boga Ojca w antropomorficznej formie starca z siwą brodą. Tajemnica Tajemnic zyskuje konkretną ludzką twarz… Trudno o większy, bardziej godny opłakiwania banał, prowadzący do ośmieszenia wiary. Sprawa ta sprowadzana bywa do błahostki, we mnie jednak obrazy tego typu wywołują radykalny sprzeciw. Widząc je w kościele, odczuwam chęć natychmiastowego opuszczenia jego murów jako miejsca, w którym dochodzi do poważnego naruszenia sacrum, wręcz do profanacji.
Skąd tak ostra opinia? Po zażartych sporach o kult obrazów, które w VIII wieku doprowadziły do zniszczenia ogromnej liczby wizerunków Chrystusa, uznanych za przejaw bałwochwalstwa, sobór nicejski w 787 roku orzekł, że obrazy Chrystusa wolno tworzyć ze względu na Wcielenie – ponieważ Syn Boży przyjął ludzkie ciało i stał się widzialny. Bóg Ojciec jednak widzialny się nie stał. Jego te orzeczenia nie dotyczyły. Jeśli zaczęto Go przedstawiać, to siłą inercji, nie na mocy namysłu teologicznego. Nie snuję tu jakichś odosobnionych rewelacji. Miałam okazję zapytać o tę kwestię biskupa Janochę, który jako historyk sztuki, a jednocześnie teolog dogłębnie przebadał ten temat. Jego stanowisko jest zbliżone: „Bóg Ojciec jako starszy pan z siwą brodą jest, w moim przekonaniu, niedopuszczalnym antropomorfizmem, który fałszuje treść naszej wiary”[5].
Umysł nasiąknięty takimi wizerunkami może błędnie przypisywać Bogu pewne cechy, tak jakbyśmy posiedli co do nich pewność, na przykład kojarzyć Go z płcią męską. Nie jest to wcale rzadkie zjawisko – wystarczy przysłuchać się dyskusjom, jakie wybuchają wokół teologii feministycznej, gdy podejmuje ona kwestię zaimków odnoszących się do Boga: On/Ona. Sfera wizualna bardzo mocno oddziałuje przecież na obszar naszych wyobrażeń i przekonań. Według mojej opinii, wszelkie antropomorficzne przedstawienia Boga Ojca ze względu na swoją szkodliwość powinny zostać usunięte ze świątyń i znaleźć swoje miejsce w magazynach muzeów diecezjalnych, służąc jako historyczna ciekawostka, a nie przedmiot kultu.
Wypowiadam się tu w tonie osobistym, mocno subiektywnie, bo trudno inaczej odpowiadać na pytanie: „Co w przestrzeni sakralnej przeszkadza, a co pomaga w przeżywaniu wiary?”. Nie mam złudzeń, że jest to optyka powszechnie podzielana. Dobrze wiem, że to, co mi we wnętrzach kościołów przeszkadza, liczne grono wiernych gorąco sobie chwali. I odwrotnie. Nie bez powodu przecież wyraźnie rozplanowany przez Nowosielskiego wystrój kościoła Opatrzności Bożej w Warszawie-Wesołej został „wzbogacony” przez parafian obrazami Matki Boskiej Częstochowskiej i Jezusa Miłosiernego. Z jakichś powodów jedna Matka Boska – Orantka w absydzie – wiernym nie wystarczyła. Z jakichś też przyczyn w kościele św. Karola Boromeusza przy ul. Chłodnej w Warszawie umieszczono obok siebie dwa wizerunki Jezu, ufam Tobie. Coś decyduje też o tym, że niedoceniana jest wartość naturalnych materiałów i żywych kwiatów, które poza szlachetnym pięknem wnoszą do wnętrza kościołów znak, że mimo swej inności, wskazującej na przekraczającą ten świat świętość, nie jest to jednocześnie miejsce od świata oderwane – że jako chrześcijanie nie mamy od świata uciekać, ale ten świat uświęcać. Nie skończyła się też moda na wieszanie we wnętrzach świątyń banerów i styropianowych haseł w guście gazetek szkolnych.
Sama staram się wiedzieć, co i czemu wybieram. Cudze decyzje nieraz trudno mi zrozumieć. Myślę jednak, że dobrze, gdybyśmy nie pozostawali na poziomie estetycznego widzimisię, ale analizowali sensy stojące za danym rozwiązaniem.
[1] A piękno świeci w ciemności, z biskupem Michałem Janochą rozmawia Ewa Kiedio, Warszawa 2017, s. 110.
[2] Por. tamże, s. 108, 110.
[3] A. Gołubiew, Gdzie są artyści?, „Tygodnik Powszechny” 1949, nr 20.
[4] J. Nowosielski, Na marginesie wystawy sztuki religijnej w Łodzi, w: J. Nowosielski, Zagubiona bazylika. Refleksje o sztuce i wierze, Kraków 2013, s. 100. Pierwodruk: „Tygodnik Powszechny” 1958, nr 9.
[5] A piękno świeci w ciemności, dz. cyt., s. 120.
Tekst ukazał się w najnowszym numerze "Życia Duchowego". Zachęcamy do lektury całego numeru.
Skomentuj artykuł