Boża pedagogia

Jestem ostatnio pod wielkim wrażeniem odkrycia tego, że Jezus w swoim głoszeniu i w swoim działaniu kieruje się określoną pedagogią – a jest to pedagogia prowadzenia i towarzyszenia. Mam świadomość, że nie jest to żadne odkrycie Ameryki. Kiedy jednak dociera do ciebie, że to, o czym czytasz w teologicznych książkach i biblijnych komentarzach, nie jest wyssane z palca, ale opisuje rzeczywistość, to ze zdziwienia nie możesz spać. I nie ma w tym najmniejszej przesady. Bo przecież w wierze chodzi w pierwszej kolejności o zachwyt – o zadziwienie Bogiem, który nieustannie zaskakuje człowieka swoją bliskością, czułością, a zarazem konsekwentną mądrością w działaniu.

Najpierw weźmy pod lupę fragment z Księgi Mądrości odczytywany dziś jako pierwsza lekcja. „Śmierci Bóg nie uczynił i nie cieszy się z zagłady żyjących. Stworzył bowiem wszystko po to, aby było, i byty tego świata niosą zdrowie: nie ma w nich śmiercionośnego jadu ani władania Otchłani na tej ziemi” (Mdr 1, 13-14). Te słowa rozsadzą mózg niejednego z czytających je na głos i traktujących na serio treść, które ze sobą niosą. Bóg daje życie człowiekowi, podtrzymuje go przy życiu i chce go obdarzyć życiem wiecznym. Nie stworzył nas dla cierpienia. Nie zesłał też cierpienia jako karę. Jednak wciąż otwartym jak rana na sercu pytaniem pozostaje to wołanie: dlaczego zło na świecie? Skoro Bóg jest wszechmocnym i dobrym Ojcem, to przecież mógłby się z nim rozprawić raz na zawsze.

Sam sobie zadaję to pytanie. I nie mam innej odpowiedzi niż ta, że to nie od Niego, że źródło jest gdzie indziej, a pozostaje przy istnieniu, bo pozwala mu na to Miłość, która nie istnieje bez wolności. Wiem, że to nie jest satysfakcjonująca odpowiedź. I mnie też nie uspokaja. Ona jest tylko próbą odpowiedzenia sobie na pytanie dotyczące świata, w którym przyszło nam żyć – świata pełnego niezawinionego cierpienia oraz chorób odbierających radość z życia i skracających je o kilka lata. Dobra Nowina jest taka, że w tym właśnie świecie – w takim, jaki on jest, czyli surowym i bezwzględnym – jest z nami Bóg: „Sławię Cię, Panie, bo mnie wybawiłeś i nie pozwoliłeś mym wrogom naśmiewać się ze mnie. […] Panie mój, Boże, z krainy umarłych wywołałeś moją duszę i ocaliłeś mi życie spośród schodzących do grobu” (Ps 30, 2. 4).

Nie wierzysz w to? Zajrzyj do dzisiejszej Ewangelii. To tylko jedna z wielu opowieści o tym, jak Jezus uzdrawia, jak wyzwala człowieka z tego, co przynosi mu tak wiele cierpienia i skupia na sobie całą uwagę. I to chyba klucz do zrozumienia tego, dlaczego Jezus uzdrawia. Nie dla samego przywrócenia zdrowia, ale przede wszystkim dla właściwego patrzenia na rzeczywistość, której On jest Panem. Chodzi właśnie o to, żeby na powrót zacząć ją tak postrzegać – jako dzieło Stwórcy, nad którym nie stracił On kontroli, ale nadal prowadzi w swojej niepojętej Mądrości. Na marginesie mówiąc, czuję bardzo mocno, że trudno oddzielić w Bogu Jego przymioty i Jego działanie od Niego samego, dlatego zapisuję to wielkimi literami. Bo Bóg jest żywy, jest relacyjny, więc nie sposób ująć Go w rzeczownikach – On jest czasownikiem rodzącym przez swoje działanie przymiotniki. Dość filozofowania, wróćmy do tematu.

Przełożony synagogi prosi Jezusa o uzdrowienie córki. Znamy inną sytuację, w której setnik prosi o uzdrowienie swojego sługi (zob. Mt 8, 5-13). Wówczas Zbawiciel wypowiada tylko słowo, a sługa ten odzyskuje zdrowie. Zresztą podczas każdej Eucharystii powtarzamy sparafrazowane słowa setnika: „Panie, nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój, ale powiedz tylko słowo, a mój sługa odzyska zdrowie” (Mt 8, 8). Nie musi tam iść, nie musi przebywać drogi, nie musi dotykać go ani wypowiadać żadnych słów przy jego ciele. Wystarczy jedno słowo zostawione w sercu setnika, żeby cierpienie dobiegło kresu.

Tu jest inaczej. Jezus zabiera Jaira w podróż do jego domu: „Poszedł więc z nim, a wielki tłum szedł za Nim i zewsząd na Niego napierał” (Mk 5, 24). Wydawać by się mogło, że powinni się spieszyć. Tymczasem Jezus znajduje po drodze czas na jeszcze jedno spotkanie, które na kartach swojej Ewangelii zapisze św. Marek: „A pewna kobieta od dwunastu lat cierpiała na upływ krwi. Wiele wycierpiała od różnych lekarzy i całe swe mienie wydała, a nic jej nie pomogło, lecz miała się jeszcze gorzej. Posłyszała o Jezusie, więc weszła z tyłu między tłum i dotknęła się Jego płaszcza. Mówiła bowiem: «Żebym choć dotknęła Jego płaszcza, a będę zdrowa». Zaraz też ustał jej krwotok i poczuła w swym ciele, że jest uleczona z dolegliwości” (Mk 5, 25-29).

Kluczem jest tu słowo „spotkanie”. Kobieta – nie wiemy, z jakich dokładnie powodów – potraktowała Jezusa dość przedmiotowo. Dotknę i będę zdrowa. On nawet nie zauważy, przecież tyle osób zewsząd Go ściska. Dzieje się jednak zgoła inaczej. Jezus ją zauważa i bardzo chce spojrzeć jej prosto w oczy. Chce nawiązać z nią relację, chce ją zauważyć, chce być z nią blisko nie tylko fizycznie przez dotyk, ale przez zajrzenie w głąb duszy. Mistrz z Nazaretu daje jej bardzo ważną lekcję: „Córko, twoja wiara cię ocaliła, idź w pokoju i bądź wolna od swej dolegliwości” (Mk 5, 34). Nie ten dotyk, o który z desperacją walczyłaś, przedzierając się przez tłum, ale wiara dała ci zdrowie. Zaufanie w to, że jestem Życiem, że daję uwolnienie od cierpienia, że jestem Zbawicielem. Chodzi o relację. To bardzo ważne w kontekście naszego podejścia do sakramentów – czy pragnę dotyku, czy zacieśnienia relacji? Te pytania można rozszerzyć: czy pragnę Jezusa, czy tylko tego, co mi daje?

Wróćmy do przełożonego synagogi. W czasie, gdy Jezus zajęty jest kobietą cierpiącą na krwotok, córka Jaira umiera. Rozdzierające, ale jakże praktyczne jest zdanie jego sług: „Twoja córka umarła, czemu jeszcze trudzisz Nauczyciela?” (Mk 5, 35). Jezus jednak nie skończył jeszcze prowadzić Jaira za rękę. Chce z nim przeżyć śmierć jego córki. Chce, żeby tego doświadczył. Ona ma umrzeć, a Jair ma doświadczyć straty. To wszystko musi się wydarzyć, żeby zrozumiał, że to nie córka jest w tej historii najważniejsza, lecz Bóg, który w Chrystusie przychodzi przywrócić jej życie. Przypomina to trochę historię Abrahama i Izaaka, kiedy szli na górę, na której ojciec miał złożyć syna w ofierze. To ta sama pedagogia. To wychowawcze działanie Boga, który chce na powrót pierwszego miejsca w sercu człowieka, dla którego ktoś stał się od Niego ważniejszy.

Jezus przywraca dziewczynce życie, po czym dodaje: „Przykazał im też z naciskiem, żeby nikt o tym się nie dowiedział, i polecił, aby jej dano jeść” (Mk 5, 43). Sprowadza wszystkich szybko na ziemię. Córka Jaira nie ma stać się przedmiotem zainteresowania czy też religijną atrakcją, a jej powrót do życia i zdrowia sensacją stulecia. Wszystko wróciło do normy. Przede wszystkim relacja Jaira z Bogiem. Teraz życie ma się toczyć dalej swoim dawnym codziennym rytmem. Czyż to nie jest piękna czułość delikatnego Boga i obraz Jego subtelnej obecności?

Kierownik redakcji gdańskiego oddziału "Gościa Niedzielnego". Dyrektor Wydziału Kurii Metropolitalnej Gdańskiej ds. Komunikacji Medialnej. Współtwórca kanału "Inny wymiar"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Boża pedagogia
Komentarze (6)
4 lipca 2024, 10:08
A czy podarowanie Wolnej Woli nie jest największym "błędem" Boga przy stworzeniu człowieka?
PR
~Ppp Rrr
30 czerwca 2024, 15:14
Bóg nie stworzył cierpienia i śmierci, ale ich nie zlikwidował, choć będąc WSZECHMOGĄCYM mógł to zrobić. Czyli jest winien zaniechania, bo w takich przypadkach "móc" = "mieć obowiązek". Pozdrawiam.
WT
~Wojtek T.
30 czerwca 2024, 21:11
przecież to oznaczałoby likwidację wolnej woli, czyli możliwości wyboru u istot rozumnych. Pewnie miałoby to jakieś zalety, bo entropia by nie rosła, więc nie trzeba byłoby sprzątać i nie byłoby starzenia się.
JP
~Jacek P
1 lipca 2024, 08:02
Zło wynika z wyboru człowieka, Bóg dał wolność i jest w tym konsekwentny.
LH
~Leon Hedwig
2 lipca 2024, 09:56
Tak, dziś w ramach "Ustawy Kamilka" Pan Bóg bardzo szybko by trafił na ławę oskarżonych
MJ
~Maciej Jaworski
30 czerwca 2024, 11:21
... o tak, to jest samo sedno naszej wiary ...