Cud za wstawiennictwem Jerzego Popiełuszki, który nie miał prawa się zdarzyć

(fot. AJ // [Public domain], via Wikimedia Commons)
Bernard Brien

Piątek, 14 września. Upłynęły zaledwie dwa miesiące od mojej podróży do Polski. Kończyłem spokojnie obiad w rozświetlonym słońcem ogrodzie przy plebanii. Około godziny piętnastej zadzwonił w kieszeni mój telefon.

Z drugiej strony dźwięczał głos siostry Rozalii, odpowiedzialnej za duszpasterstwo chorych w szpitalu Alberta Cheneviera w Créteil. Prosiła, bym pospiesznie przybył do umierającego. Wszedłem do pokoju chorego około piętnastej trzydzieści. Czystego, białego, trochę zimnego pokoju, jakie zobaczymy we wszystkich szpitalach. Na łóżku na środku pokoju leżał nieprzytomny mężczyzna w stanie wegetatywnym, w fazie terminalnej. Przywitałem się z jego żoną, Chantal, która powiedziała o nim kilka słów. Pięćdziesięciosześcioletni François, ojciec trzech córek, konsultant biura doradztwa na rynku nieruchomości, gorliwy chrześcijanin, walczy od 11 lat z rakiem krwi, bardzo rzadką, nietypową postacią przewlekłej białaczki szpikowej zwanej zespołem mieloproliferacyjnym. Od dwóch miesięcy stan chorego znacznie się pogorszył. Zmiana jest diametralna: pomimo trzech chemioterapii i przeszczepu szpiku kostnego komórki rakowe rozprzestrzeniły się w całym organizmie.

"Rak jest już wszędzie"

"Rak jest już wszędzie", mówi Chantal z naciskiem i kontynuuje, a głos więźnie jej w gardle: "W sierpniu lekarze uprzedzili mnie, że nic już nie można zrobić, oprócz stosowania zabiegów pielęgnacyjnych w oczekiwaniu na ostateczność. We wrześniu François opuścił szpital Henriego Mondora, w którym leczono go od początku choroby, i został przewieziony do tego szpitala, wyspecjalizowanego w opiece paliatywnej, w celu przygotowania go do śmierci". Z dalszego ciągu rozmowy z Chantal dowiaduję się, że skontaktowała się z zakładem pogrzebowym, by przygotować pochówek męża…

Na stoliku u wezgłowia umierającego ustawiam świecę, krzyż Jana Pawła II, oleje święte, krzyżma i obrazek z wizerunkiem księdza Jerzego Popiełuszki, z którym nie rozstaję się od powrotu z Polski. Następnie, w obecności siostry Rozalii oraz Chantal, udzielam François sakramentu namaszczenia chorych. Pamiętam, że była to bardzo intensywna chwila głębokiej modlitwy. Po zakończeniu rytu sakramentu uświadamiam sobie, że mamy 14 września, dzień urodzin księdza Jerzego i moich. Spontanicznie proponuję Chantal, by powierzyć jej męża wstawiennictwu błogosławionego księdza Popiełuszki oraz wspólnie odmówić modlitwę o jego kanonizację. Kończąc modlitwę, zwracam się w myślach do polskiego wikarego i mówię do niego jak do przyjaciela: "Posłuchaj, Jerzy, mamy 14 września. To twoje i moje urodziny, więc jeśli masz coś zrobić dla naszego brata François - zrób to dzisiaj!". Chwilę potem wychodzimy pospiesznie z siostrą Rozalią, przekonani, że oto pożegnaliśmy się na zawsze z François.

Cud nie do uwierzenia

Nazajutrz, około południa, zaskakuje mnie telefon od siostry Rozalii: "Księże Bernardzie, księże Bernardzie, to nie do uwierzenia! - woła bardzo podekscytowana. - Wracam z pokoju François. Myślałam, że umarł, a on był na nogach, umyty, ogolony. To cud, księże Bernardzie, to cud!".

Opowieść o tym, co zdarzyło się w przeddzień, po moim wyjściu, zawdzięczam Chantal: "Kiedy opuściliście pokój, François otworzył oczy, uśmiechnął się i spytał, co się stało. Miałam wrażenie, jakby rozdarła się zasłona, a mój mąż, jak Łazarz, wyszedł z grobu. Po raz pierwszy od tygodni wymówił spójnie i normalnie parę słów. A nocą, pomimo kroplówek i cewnika, udało mu się trzykrotnie wstać i dojść do drzwi łazienki!".

Następne dni dobitnie potwierdziły oczywisty fakt: François czuje się dobrze! Wraca zatem do domu w końcu września. Szczegółowe badania laboratoryjno-lekarskie, wykonywane jedne po drugich, prowadzą do jedynej w tej sytuacji diagnozy: doskonały przypadek ustąpienia choroby! Lekarze są oszołomieni. Jeszcze kilka dni wcześniej tomografia pokazywała zaatakowane chorobą kości, a teraz komórki rakowe zniknęły całkowicie. François został uzdrowiony. "Po dokładnym badaniu zaświadczam, że nagłe uzdrowienie, począwszy od 14 września 2012 roku, gdy pacjent poddany był już tylko opiece paliatywnej, jest z medycznego punktu widzenia niewytłumaczalne", stwierdził doktor Jean-Michel Dormont, lekarz prowadzący, w zaświadczeniu podpisanym 7 grudnia 2012 roku. Półtora roku później, w marcu 2014, całkowitą remisję choroby potwierdziła profesor Catherine Cordonnier, ordynator oddziału hematologii klinicznej i terapii komórkowej szpitala Henriego Mondora; pani profesor leczyła François od początku choroby. Wciąż ją widzę, w głębi szpitalnego korytarza, w białym kitlu, jak wyznaje mi, nieco zmieszana: "To spektakularny przypadek, wręcz cud!".

Najważniejsza jest cierpliwość

Pozwoliłem, by upłynęło trochę czasu, zanim zdecydowałem się powiadomić o tym fakcie mojego diecezjalnego biskupa, księdza Michela Santiera. Wiedziałem - w głębi serca - że zdarzył się cud, i to cud za wstawiennictwem księdza Jerzego Popiełuszki. Było to dla mnie wewnętrznie oczywiste. Czułem jednak również, że trzeba zachować milczenie. Dla uznania cudu potrzebne jest uleczenie samoistne i całkowite - i tak było w tym wypadku - lecz musi być ono także potwierdzone w czasie, czyli trwałe. Należało okazać cierpliwość.

Strzegłem zatem tej tajemnicy prawie siedem miesięcy. Długich siedem miesięcy, podczas których moja więź z księdzem Jerzym stała się jeszcze silniejsza, głębsza i wręcz scalająca. To oczekiwanie zagłębiało mnie również w otchłaniach rozmyślań. Zadawałem sobie nieustannie pytanie, dlaczego Pan Bóg wybrał mnie, człowieka o życiu chaotycznym i krętym, na narzędzie swej łaski. Czy nie miał sług przykładnych i czcigodnych? Dlaczego posłużył się moimi rękami, by objawić swe miłosierdzie i uratować François? Czy stało się tak - w co wierzę - aby mnie utwierdzić w powołaniu kapłańskim, kilka miesięcy po moich święceniach? Budziłem się w środku nocy nękany pytaniami. Nawet dzisiaj nadal tego nie rozumiem. Kiedy Bóg przechodzi obok nas, czujemy się tacy mali. Pozostaje nam zatem naśladować Maryję, po prostu paść na kolana i wołać w zachwycie: "wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny; a święte jest Jego imię" (Łk 1, 49).

Fragment pochodzi z książki Bernarda Briena "Jerzy Popiełuszko. Prawda przeciw totalitaryzmowi" wydanej przez wydawnictwo WAM.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Cud za wstawiennictwem Jerzego Popiełuszki, który nie miał prawa się zdarzyć
Komentarze (2)
WC
~Wojciech Chajec
20 października 2022, 10:39
Tak, był to cud. Gdy sześć lat temu w podobnych okolicznościach umierała na raka moja żona, cud się nie wydarzył. To było boleśnie zwyczajne.
EG
~Elżbieta Gronowska
19 października 2022, 22:56
Chwała Panu