Obejrzałam film. Ba, głupiutką komedię romantyczną "Listy do M". I w tej całej jej sztuczności i pięknej nierealności był jeden wątek, który gdzieś we mnie mocno rezonuje.
Jest para zamożnych ludzi. Z wierzchu szczęśliwe małżeństwo, po zdrapaniu pierwszej warstwy farby ludzie, którzy nie potrafią odnaleźć się po stracie dziecka. Coś pękło, skończyło się. Umarło z ostatnim oddechem niemowlęcia. Aby jakoś przetrwać, zbudowali fasadę konwenansów, łagodności, schematów, odcieni szarości (dosłownie i w przenośni). Jest poprawnie, grzecznie i zamiecione pod dywan. Wypieramy.
I nagle w to wszystko wdziera im się dziecko, zupełnie przypadkowe, zupełnie do nich niepasujące, zupełnie... Ktoś, kto wnosi na początku strach, opór, zadziwienie. I zmiany w uporządkowanym świecie.
I tak sobie myślę, że wystarczy nie bać się wpuścić kogoś do swojego życia. Pozwolić być może w nieszablonowy sposób w nie wejść. Nawet, gdy w pewnym momencie czuje się, że cegła po cegle rozwala to, co się misternie budowało. Schematy, pancerze, mury obronne. Nawet, gdy subtelnie i niesubtelnie robi coś, co jest dla nas trudne. I gdy w pewnym momencie orientujesz się, że już za późno na krok w tył. Za późno na jakąkolwiek ucieczkę. Wtopiłeś. Zaufałeś. Oswoiłeś się. Włożyłeś rękę w rękę w trudnym momencie.
Ktoś wszedł i zmienił nasze życie. Życzę Wam takich ludzi. Sobie też!
Skomentuj artykuł