(fot. huangjiahui / flickr.com / CC)
Jim Forest
Na całym świecie, na podobieństwo Jerozolimy, są miejsca, które nigdy nie przestają przyciągać tłumów pielgrzymów, ale istnieje jeszcze inny rodzaj wąskiego przejścia, znanego niekiedy tylko jednej osobie. Są to miejsca, w których zdarzyły nam się nieoczekiwane spotkania z Bogiem - osobiste objawienia. Są to zwyczajne miejsca, których nie ma na żadnej mapie pielgrzymkowej. Nawet róg ulicy może się okazać wąskim przejściem, miejscem, w którym możemy doświadczyć Bożej obecności.
W swoich pismach autobiograficznych Thomas Merton odnotowuje kilka doświadczeń, w czasie których Bóg nagle otworzył mu oczy, zmieniając jego życie. Jednym z najważniejszych jest tak zwane "objawienie na rogu ulic Fourth i Walnut". Stało się to 18 marca 1958 roku, dziesięć lat przed jego śmiercią. Merton był w Louisville i załatwiał jakieś sprawy, stał właśnie na ruchliwym skrzyżowaniu, czekając, aż światło zmieni się na zielone. Ponieważ nie chciał być przez nikogo rozpoznany, miał na sobie zwykły garnitur z koloratką zamiast czarno-białych szat zakonnych. Nagle ogarnęło go przemożne przekonanie, że kocha wszystkich ludzi wokół, że "oni są moi, a ja jestem ich, że nawet gdybyśmy byli kompletnymi nieznajomymi, to obcość nie ma prawa istnieć między nami".
Dalej Merton opisuje to wydarzenie tak: "To było coś w rodzaju przebudzenia ze snu o odrębności, fałszywej au-toizolacji... w świecie wyrzeczenia się rzekomej świętości. Ta cała ułuda odrębnej egzystencji w świętości jest sennym marzeniem. Uczucie wyzwolenia spod presji iluzorycznych różnic przyniosło taką ulgę i taką obudziło radość we mnie, że o mały włos nie wybuchnąłem śmiechem". Przez chwilę był w stanie zobaczyć obraz Boga w obcych ludziach. "Nie ma sposobu, aby wytłumaczyć ludziom, że wszyscy chodzą dookoła pełni blasku jak słońce". Odkrył, że "bramy niebios znajdują się wszędzie". I zakończył swoją relację: "Nie mam programu na to przedstawienie. On bywa tylko dany. Ale bramy niebios znajdują się wszędzie".
To nagłe objawienie podczas oczekiwania na zmianę świateł okazało się punktem zwrotnym w życiu Mertona. Zaczął odczuwać większe współczucie wobec innych ludzi. Konsekwencje tego stają się oczywiste i widoczne w kolejnych latach, kiedy obserwujemy, jak zajmuje się najróżniejszymi osobami, staje się głosem wołającym o pokój i uczestnikiem dialogu, zarówno pomiędzy różnymi kościołami chrześcijańskimi, jak i religiami niechrześcijańskimi. Zaczął swoje życie jako mnich, który obrał klasztor za ucieczkę od piekła świata, a w późniejszym okresie swojego życia zrozumiał, że klasztor jest miejscem, które może przygarnąć i uzdrowić świat.
Później tak napisał we wstępie do japońskiego wydania swojej autobiografii:
"Nauczyłem się z powrotem patrzeć na świat z większym współczuciem, a ludzi go zamieszkujących nie postrzegam jako nieznanych mi, jako obcych, lecz tożsamych ze mną. Uwolniwszy się od ich złudzeń i trosk, mimo to identyfikuję się z ich zmaganiami, ich ślepotą, ich desperacką pogonią za szczęściem... Swoim życiem zakonnym oraz ślubami mówię NIE wszystkim obozom koncentracyjnym, bombardowaniom, inscenizowanym procesom politycznym, morderstwom sądowym, rasowym nieprawościom, ekonomicznym tyraniom i całemu systemowi społeczno-ekonomicznemu, który wydaje się jedynie zmierzać do globalnej destrukcji, pomimo wszystkich sloganów wygłaszanych w obronie pokoju. Nich moje zakonne milczenie będzie protestem wobec kłamstw polityków, propagandzistów i agitatorów, a kiedy przemówię, to po to, aby zaprzeczyć, iż moja wiara i mój Kościół mogą kiedykolwiek sprzymierzyć się z tymi siłami niesprawiedliwości i zniszczenia.
Dzisiaj na skrzyżowaniu w Louisville znajduje się duża mosiężna tablica w miejscu, w którym Merton miał objawienie. To, co było prywatnym i wąskim przejściem w jego życiu, stało się po jego śmierci celem pielgrzymki innych.
Osobiste objawienia zdarzają się dość często. Uświadomiłem sobie, jak często, kiedy uczyłem w katolickim college'u dla dziewcząt w New Rochelle, niedaleko Nowego Jorku.
Pewnego dnia zapisałem na tablicy zdanie zaczerpnięte z dzieł francuskiego pisarza i poety Leona Bloya: "Radość jest najbardziej niepodważalnym znakiem Bożej obecności".
"Waszym zadaniem domowym - powiedziałem - jest znalezienie czasu na napisanie opowiadania o chwili, kiedy poczułyście radość w swoim życiu, obojętnie przy jakiej okazji. Ta sytuacja nie musi mieć bezpośrednio religijnego tła. Bóg często spotyka się z nami w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach i nieoczekiwanych momentach i nie pojawia się przy tym neon z wielkim napisem Bóg".
Zaproponowałem, aby druga część tego zadania polegała na znalezieniu i opisaniu, w jaki sposób Bóg mógł być obecny w takim radosnym doświadczeniu. "Co Bóg objawił wam w tamtym momencie o tym, kim jest On sam i kim jesteście wy?" - zapytałem. Zapytano mnie: "Jaka jest różnica pomiędzy szczęściem a radością?". Zasugerowałem, że radość to poczucie jedności dane nam od Boga, podczas gdy szczęście wiąże się z tym, co się zdarzyło z pewnym zbiegiem okoliczności i może być uznane za coś bardziej nieuchwytnego, za sprawę czystego ślepego przypadku podobnego do wygrania na loterii. Radość nie jest wyłącznie stanem umysłu, który osiągamy przypadkowo, nie zależy od chemii naszego organizmu czy dobrej pogody; to zainspirowane Boską obecnością uniesienie, które, nawet jeśli trwa krótko, sprawia, że uświadamiamy sobie, że Bóg nas kocha. Jest to doświadczenie, które uwalnia nas od strachu i wszystkich grzechów, których jest źródłem, takich jak: chciwość, wrogość i niezdolność do przebaczenia. Radość oznacza błogosławieństwo Boże. Jest to doświadczenie, które może przydarzyć nam się w okolicznościach, które zwykły przechodzień uznałby za dalekie od radości. Rzadko, a może w ogóle można być szczęśliwym w więzieniu, w obozie koncentracyjnym czy na łóżku szpitalnym, ale w tych miejscach można odczuwać Bożą radość.
Prace, które otrzymałem od swoich uczennic w następnym tygodniu, były imponujące.
Jedna ze studentek opisała wydarzenie, które miało miejsce podczas wakacji na nartach, kiedy chroniczny strach, który odczuwała, nagle zmienił się we wszechogarniającą radość. Wspomina to doświadczenie jako "napomnienie Boże, żeby nigdy nie pozwoliła, aby zapanował nad nią strach". Pokonując strach innego rodzaju, poczuła się na tyle odważna, aby wziąć udział w wolontariackim dziele pomocy bezdomnym.
Kilka osób napisało o doświadczeniu radości podczas czytania. Jedna ze studentek opisała, jaki wpływ wywarła na nią autobiografia Dorothy Day, The Long Loneliness. "Wydawało mi się, jakby biurko, przy którym siedziałam, czytając tę książkę, stało się miejscem świętym. Zrozumiałam nagle, że Dorothy Day nie tylko przeszła przez życie, nie zamykając na klucz drzwi do domu, ale że jej otwartość na innych ludzi, której większość z nas stara się unikać, uczyniła ją jedną z najrozsądniejszych osób na świecie. Nie wiem jeszcze dokładnie, co powinnam uczynić ze swoim życiem, ale uważam, że jego istotną częścią powinna być gościnność".
Inna studentka roniła łzy radości, czytając fragment autobiografii Thomasa Mertona Siedmiopiętrowa góra.
"Wyrosłam w religijnej rodzinie, ale zanim zostałam nastolatką, zaczęłam myśleć, że wszystkie historie opisane w Biblii to tylko pobożne życzenia, coś jak historia o Świętym Mikołaju, albo o tym, że Kościół to rodzaj fabryki snów, której członkowie albo udają, że wierzą, albo są na tyle głupi, że dali się nabrać. Książka Mertona pomogła mi na nowo otworzyć drzwi, o których dawno myślałam, że są zabite gwoździami. Śmiać mi się chce na myśl o tym, jak bardzo byłam przywiązana do tych gwoździ! Przeczytanie tej książki zmieniło również mój sposób myślenia o rodzicach i innych osobach, które regularnie chodzą do kościoła. Nadal się kłócimy, ale mam dla nich o wiele więcej szacunku. Nie sądzę, że Bóg jest bezustannie zainteresowany moim życiem, ale są takie chwile, kiedy czuję, że w pewien sposób Bóg jest w nim obecny i zaangażowany w to, co się ze mną dzieje".
Kilka studentek opisało wpływ, jaki wywarły na nie filmy. Jedna przypomniała sobie Historię zakonnicy, film pokazujący życie zakonne w zaskakująco bezpośredni sposób, który pozwolił jej odkryć siebie na nowo oraz dostrzec drogę, którą powinna obrać w życiu. Kiedy wyszła z kina, nie była w stanie iść do domu, więc spacerowała przez co najmniej godzinę, "modląc się bez słów i czując ogarniające ją szczęście". Zapytałem ją, co ma na myśli. "Modlitwa bez słów - powiedziała - to modlitwa, która wydaje się dochodzić z jakiegoś miejsca w głębi mnie, bez mojego udziału. Byłam zupełnie zaskoczona ogromem ogarniającej mnie niewiarygodnej Bożej miłości. Kino stało się dla mnie, przynajmniej przez chwilę, ziemią świętą".
Jedna z uczennic opisała, jak wielką ulgę poczuła, kiedy przebaczyła jej obrażona przyjaciółka. Napisała o tym następująco: "Poczułam się, jakby wypuszczono mnie z więzienia. Zrobiłam coś, czego bardzo się wstydziłam. Nie mogłam sobie darować. A mimo to osoba, której dokuczyłam, przebaczyła mi. I nie były to tylko chłodne oficjalne słowa przebaczenia, ale słowa płynące prosto z serca, które wskrzesiły naszą przyjaźń. Nie myślałam, że takie przebaczenie jest możliwe".
Kilka lat później, kiedy prowadziłem wykłady w instytucie w pobliżu Jerozolimy, natknąłem się na jedną z moich byłych uczennic, która została zakonnicą. Powiedziała mi, że dyskusja na temat radości była w jej życiu bardzo ważna. To było, jak powiedziała, jedno z kluczowych wydarzeń "na trasie pielgrzymki, która mnie tutaj przywiodła".
Każde miejsce, w którym spotykamy się z Bogiem, staje się w chwili objawienia wąskim przejściem, a cokolwiek przywiodło was na to miejsce, staje się wówczas nie zwykłą podróżą, ale pielgrzymką. W przypadku lokalnych pielgrzymek, odbywanych zwykłymi ścieżkami, którymi chodzimy każdego dnia, nie musimy opuszczać naszej pracy czy żegnać się z rodziną. Nie potrzebujemy żadnego paszportu.
Takiego "domowego" objawienia doznała moja żona, kiedy pewnego popołudnia wracała do domu z liceum, w którym się uczyła. Tak oto wspomina tamto wydarzenie:
"Byłam ostatnią samotną uczennicą w szkolnym autobusie. Wysiadłam na moim przystanku, na skrzyżowaniu ulic w najzwyklejszym przedmieściu w New Jersey, a kiedy autobus odjechał, ogarnęło mnie dziwne wrażenie. Jakbym czuła świat jako całą kulę ziemską i jakbym czuła, jak się obraca. Wydawało mi się, że jestem figurką stojącą na tym globie. Stałam nieruchomo i czułam stały obrót świata dookoła własnej osi. Miałam wrażenie, jakbym znajdowała się na najbardziej wysuniętym na północ biegunie, a świat obracałby się na osi, na której stałam. To wrażenie było tak realne, że omal nie upadłam. Potem wolno obróciłam się i rozejrzałam dokoła siebie: cztery domy na czterech narożnikach skrzyżowania, wysokie sosny na wszystkich podwórkach przed domami i skrzynki na listy. I wtedy zdałam sobie sprawę, że na całym świecie nie ma nikogo, kto widziałby to samo, co ja widziałam ze swojej wielkiej wysokości. Ani sławni ludzie tego nie widzieli, ani prezydent, ani nawet bardzo bogaci. Nie chodziło o to, że widok z tego miejsca był jakiś szczególny, ale nagle zdałam sobie sprawę, że jest unikalny".
Poszłam do domu i powiedziałam mamie: "Mamo, właśnie poczułam się tak, jakbym była na swoim własnym biegunie północnym!". Wtedy nie rozumiałam z tej wizji nic więcej. Ale ona stała się dla mnie krynicą mądrości. Im byłam starsza, tym więcej dowiadywałam się o sobie, o innych ludziach i o Bogu, dzięki tej wizji. Mogę stwierdzić, że ta wizja to najważniejsza rzecz, jaka przydarzyła mi się w życiu, i jestem pewna, że była darem od Boga, który widział, że potrzebowałam wtedy czegoś wielkiego.
W ciągu swojego życia czytałam na temat ludzi, którzy mieli podobne przeżycia. To było równie zaskakujące, jakbym dowiedziała się, że inni ludzie mają takie same jak ja sny, że spóźnili się na maturę".
To objawienie prześladowało Nancy przez cały czas.
"Zastanawiając się nad swoją wizją bieguna północnego, ciągle myślałam. Jeśli stoję na swego rodzaju biegunie i ode mnie biegną podłużne linie oplatające glob, to te linie muszą zaczynać się w jakimś centralnym punkcie wewnątrz mnie. To, co jest mną, otacza ten maleńki centralny punkt: moje ciało, ubrania i otoczenie. Chyba odkryłam wówczas moją duszę. Zaczęłam zdawać sobie sprawę, że nawet kiedy umrę, to, co nie jest mną, co jest pozbawione życia, odejdzie, natomiast to wspaniałe żyjące centrum pozostanie.
Ale co to było? Czy była to mała ważna cząstka mnie? Pamiętam, że obracałam się kilka razy dookoła, widziałam domy na przedmieściach i sosny. Czy wszystko, co przydarzyło mi się w życiu, to był przypadek. Czy miałam na to jakikolwiek wpływ, czy tylko mogłam przyjmować to z wdzięcznością? Czy każdy pomysł, jakiego się chwytałam, aby wyjaśnić, co mi się w życiu przytrafiało, był tylko moją zgrabną teorią? Czy Bóg był tylko zgrabną teorią? A Jezus? A cały dogmat chrześcijański? Czy mogłam to po prostu odrzucić, kiedy mnie znudzi, i powrócić do mojej czystej samotnej jaźni?
W końcu domyśliłam się, że to, co przydarzyło mi się wtedy na przystanku autobusowym, to było objawienie. W ten sposób Bóg pokazał mi, co oznacza być wolnym, kochanym i dotkniętym Łaską. Wiedziałam, że to doświadczenie może mi pomóc zrozumieć każde inne przeżycie związane z wiarą, które mi się jeszcze przydarzy i poprowadzi mnie drogą prawdziwej wiary.
Zdałam sobie sprawę, że większość ludzi nie chce stać w takim centralnym punkcie. Chociaż trudno przenieść się fizycznie w inną przestrzeń, większość ludzi nie chce być tam, gdzie są. Wyobrażają sobie, że ich życie byłoby lepsze i byliby szczęśliwsi, gdyby tylko znajdowali się gdzie indziej, a nie na swoim szczycie świata, nie na tym samotnym biegunie północnym. Gdyby byli bogatsi, zdrowsi, ładniejsi, mieli inną żonę lub męża, innych rodziców, żyli w innym miejscu, byli lepiej wykształceni, bardziej pewni siebie, asertywni, zręczniejsi; gdyby dzisiaj było wczoraj albo jutro, albo za kilka lat, kiedy dzieci dorosną; gdyby był inny rząd, prezydent czy system społeczny, wtedy życie byłoby cudowne, byłoby rajem, byłoby "niebem".
Bardzo prywatne wąskie przejście jest czasami związane z wąskim przejściem na mapie pielgrzymiej. W przypadku Nancy istnieje pewien związek pomiędzy tym skrzyżowaniem na przedmieściu New Jersey a górą Tabor w Izraelu. Sama tak opisuje swoją pielgrzymkę na górę Tabor:
"Pod koniec naszego pobytu w Izraelu i Palestynie, w 1985 roku, wynajęliśmy samochód i objechaliśmy Galileę, odwiedzając święte miejsca nad Jeziorem Tyberiadzkim - jak nazywa się obecnie Jezioro Galilejskie. Jednym z naszych przystanków było wysokie wzgórze tradycyjnie nazywane górą Tabor wspomnianą w Ewangelii jako miejsce Przemienienia.
Wynajętym samochodem podjechaliśmy stromą wąską drogą do kościoła na szczycie góry, zaparkowaliśmy i weszliśmy do środka. Moją uwagę przykuł pewien ciekawy element tego kościoła: na środku kamiennej podłogi znajdowało się koło, a w nim litera X. Weszłam do koła i stanęłam pośrodku X i nagle przydarzyło mi się to znowu - ta wizja, że stoję na biegunie, była bardzo realna. Tylko tym razem nie znajdowałam się na przystanku w New Jersey, ale na najważniejszym z biegunów: w miejscu, gdzie sam Bóg przemienił się i objawił swoim uczniom.
Oczywiście litera X była umieszczona na podłodze, aby zaznaczyć miejsce Przemienienia. Ale kiedy tam stanęłam, wydawało mi się, że cała ziemia odsunęła się ode mnie we wszystkich kierunkach, mogłam wyciągnąć z tego nieuniknione wnioski... Bóg stanowi samo centrum jednostki ludzkiej, ale grzech tak bardzo nas rozprasza i mąci nam w głowach, ze nigdy nie możemy znajdować się tam, gdzie powinniśmy, gdzie jesteśmy naprawdę sobą, gdzie jest Bóg. Gdyby to było możliwe, zostalibyśmy również przemienieni. Świecilibyśmy niczym słońce".
Fragment książki: Pielgrzymowanie
Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Skomentuj artykuł