Gdy wiara jest w kryzysie

(fot. shutterstock.com)
Tomáš Halík

Człowiek musi sięgnąć dna, usłyszeć krzyk opuszczenia Jezusa na krzyżu, by mógł wejść na drogę, która prowadzi do światła.

Gdy towarzyszę konwertytom stawiającym pierwsze kroki na drodze wiary, pytam ich, co z wielkiego skarbca składającego się na chrześcijaństwo znajduje się teraz w centrum ich własnej wiary. Odpowiedzi są zadziwiająco różne. U jednych wiara skupia się przede wszystkim na wyobrażeniu Boga jako gwaranta sensownego porządku świata, jako źródła piękna widocznego w przyrodzie; do innych przemawiają historie biblijne i poezja psalmów; dla jeszcze innych szczególnie ważna jest osoba Chrystusa, Jego życie i nauki, Kazanie na Górze, wezwanie do przebaczenia i do bezgranicznej miłości; innym imponuje Kościół z wielością swoich form życia, są zafascynowani postaciami świętych lub żyjących świadków wiary, których spotkali.

Przygotowuję ich na to, że z biegiem lat ów punkt ciężkości wiary ulegnie zmianie, mówię im, że warto od czasu do czasu zadać sobie pytanie, co dla mnie w danym momencie jest najważniejsze w wierze, na czym mogę się oprzeć, a co ma znaczenie drugorzędne. Chrześcijaństwo to miasto o wielu bramach, jest w nim "mieszkań wiele", świat wiary odbija już tu, na ziemi, obiecaną nam wielobarwność i różnorodność Królestwa Bożego.

DEON.PL POLECA

Osobiste wzrastanie w wierze, indywidualna wędrówka przez krajobrazy wiary przypomina nieraz przedzieranie się przez gęsty las albo labirynt; mimo to jednak ów świat ma swoją wewnętrzną strukturę. Gdy w życiu wiary dochodzi do wstrząsów czy kryzysów, decydujące jest to, w jakiej odległości od rzeczywistego centrum chrześcijaństwa leży nasz punkt ciężkości wiary. Gdy człowiek znajduje się na jego peryferiach, gdy trzyma się tego, co w chrześcijaństwie drugorzędne, taki wstrząs ma zwykle przebieg bardziej dramatyczny; jeśli jednak w czasie kryzysu nie wpada w panikę, jeśli wykazuje się cierpliwością, odwagą i wytrwałością, albo przynajmniej zaufaniem i oddaniem, kryzys może przesunąć go bardziej ku centrum, może przenieść go jak potężna fala z płycizny na głębię.

Kościół jest niewątpliwie bardzo istotny dla wiary, włącza naszą osobistą wiarę jak kamyczek w całość mozaiki, daje kontekst, chroni przed jednostronnością i przed niebezpieczeństwem dyletantyzmu tych, dla których religia jest "prywatnym przedsięwzięciem", dostarcza solidnej podstawy, na której można budować, historii, do których można nawiązać, przetartych dróg, którymi możemy pewniej i szybciej dotrzeć do celu.

Mimo to Kościół jest mostem, niezbędnym, aby iść naprzód, ale sam nie jest celem. To, co znamy i czego doświadczamy, jest zawsze tylko małym wycinkiem całej rzeczywistości Kościoła, który rozszerzył się na całą powierzchnię naszej planety i na całą naszą historię. Kiedy ta jego postać, której się trzymamy i w której czujemy się u siebie, z jakichś powodów doznaje wstrząsu lub gdy z jakichś powodów wstrząsu doznaje nasz związek z Kościołem, nasza wiara może znaleźć się w ryzykownej sytuacji.

Znam wiele osób, których wiara została tak mocno zraniona bolesnymi doświadczeniami w środowisku kościelnym, że już nie wyszła cało z tej próby (…). W wielu przypadkach bolesne doświadczenia z Kościołem (niezależnie od tego, czy chodziło o własne doświadczenia, czy też o (…) skandale nagłaśniane w mediach) stanowiły jedynie zapalnik lub ostatnią kroplę przelewającą czarę goryczy, ostatni etap długotrwałego, niepoddanego refleksji procesu stopniowego wyobcowywania się ze środowiska kościelnego.

Wielu członków Kościoła już od dawna uważało to środowisko za nudne, stereotypowe, niekreatywne i skostniałe, a więc przeciwieństwo tego, jak sami przeżywali i postrzegali otaczający ich świat. W ciągu kilkudziesięciu lat po drugim soborze watykańskim z Kościoła odeszła część katolików uważających, że reformy poszły za daleko, a także ci katolicy, dla których reformy te były połowiczne lub niewystarczająco wdrażane w praktyce. Znaczna część obu grup — konserwatywnej i progresywnej — formalnie pozostała jednak w Kościele, od czasu do czasu obie wyrażają wszakże swoje niezadowolenie. Obok licznych wiernych świeckich spotkałem też wielu księży, których traumatyczne przeżycia i rozczarowania Kościołem doprowadziły albo do zerwania z nim, albo do stanu nieustannego rozgoryczenia.

Na szczęście (…) udało mi się uniknąć obu tych tragicznych skrajności. Przyjęte przeze mnie (…) lekarstwo nie tylko uwolniło mnie od bólu, który odczuwałem, lecz także wprowadziło moją wiarę i moje myślenie teologiczne głębiej w centrum chrześcijaństwa: w historię Wielkanocy (…). Zrozumiałem wówczas, że istotą chrześcijaństwa jest wielkanocne przesłanie o krzyżu i zmartwychwstaniu, o śmierci i powstaniu z martwych. Człowiek musi sięgnąć dna, usłyszeć krzyk opuszczenia Jezusa na krzyżu, by mógł wejść na drogę, która prowadzi do światła poranka wielkanocnego. Nowinę o zmartwychwstaniu prawdopodobnie rozumiemy tylko o tyle, o ile wpierw jesteśmy zdolni przeżyć mrok Wielkiego Piątku.

Bywają rzeczywiście chwile, w których naprawdę mocno we własnym ciele doświadczamy tamtej ciemności krzyża, która w południowej godzinie rozpostarła się nad Kalwarią — Miejscem Czaszki; mogą one nawet trwać długo. Światła Zmartwychwstania jednak nie dostrzegamy i w obecnym stanie, pielgrzymując ziemskimi drogami, nie zobaczymy go w pełni i bezpośrednio jako oczywistej rzeczywistości. Te krople światła musimy dopiero zebrać w małe muszelki naszej wiary i nadziei; jest to skarb, który przechowujemy w kruchych "naczyniach glinianych".

Nie możemy postawić sobie w świetlistym obłoku trzech trwałych namiotów, jak chcieli uczynić trzej uczniowie na górze Tabor. Ci sami uczniowie, którzy byli świadkami światła na górze, byli potem świadkami ciemności i lęku w Ogrodzie Oliwnym. Ciemność jest rzeczywistością naszego świata, i są też ludzie, którym dane jest doświadczyć jej głębiej i boleśniej. Pełnia świata jest rzeczywistością spełnienia, do której dziś możemy jedynie pielgrzymować mocą nadziei i wiary, i tylko dzięki wierze i nadziei możemy czasem wpuścić nieco promieni tego światła do naszych myśli i serc, by mieć siły do pokonania kolejnego etapu drogi.

Zrozumiałem, że dziecięcą wiarę podtrzymuje zaufanie do rodziców bądź też jest ona chroniona przez zwyczaje i nawyki właściwe tradycyjnym formom pobożności. Również początkowy zapał i pierwotny entuzjazm konwertyty musi z czasem obumrzeć.

To obumieranie może się czasem dokonywać nieomal niepostrzeżenie, a czasem jest bolesne i dramatyczne, podobnie jak rożnie przebiega przejście od dzieciństwa do dorosłości. Przy przejściu od dziecięcej do dojrzałej postaci wiary może otworzyć się otchłań nieciągłości, i najwyraźniej wielu ludzi nie potrafi odnaleźć mostu nad tą otchłanią; ich wiara nie potrafi dorosnąć. Ci, którzy nie dotarli na drugi brzeg dojrzałej wiary, niekoniecznie muszą stać się ateistami; podejrzewam, że infantylna religijność czy religijny fundamentalizm są postaciami wiary, która nie odnalazła mostu umożliwiającego przejście do dorosłości albo zawróciła z drogi z lęku przed ciemnością i głębią.

Gdy przeczytałem, że święta Teresa z Lisieux interpretowała swoje doświadczenie ciemności i opuszczenia w ten sposób, że Bóg posadził ją przy jednym stole z niewierzącymi, i że przyjęła swój stan jako akt miłości i solidarności z tymi, którzy nie mają światła wiary, w zupełnie nowy sposób spojrzałem na ateistów i zacząłem mieć do nich zupełnie inny stosunek.

Obok aroganckiego naukowego ateizmu ideologii komunistycznej czy postulowanego ateizmu przerośniętego ego ("Gdyby Bóg istniał, jak mógłbym znieść, że to nie ja jestem Bogiem?") istnieje też ateizm bólu: chętnie bym uwierzył, ale nie pozwala mi na to bolesne doświadczenie zła tego świata.

Sądzę, że właśnie ten rodzaj ateizmu wymaga od nas innego podejścia niż wojowniczy ateizm, który gardzi ludźmi wierzącymi. Ateizmu bólu nie powinniśmy zwalczać argumentami zaczerpniętymi z podręczników apologetyki, tylko objąć go, uścisnąć i przyjąć za swój: pokazać, że doświadczenie wiary zna też i takie chwile, że do najważniejszej historii chrześcijaństwa, do dramatu wielkanocnego, należy też mrok Wielkiego Piątku i krzyk opuszczenia Jezusa na krzyżu.

Być może ateizm bólu i wiara wielkanocna patrzą na tę samą gorę cierpienia, której szczyt spowija obłok tajemnicy, tyle że inaczej ją interpretują. Wierzę, że dojrzałość wiary obejmuje też zdolność do przyjęcia bez lęku i włączenia w swoje doświadczenie tych sposobów egzystencji, do których ze skarbca wiary możemy dodać jedynie nadzieję, że Wielki Piątek nie jest ostatnim słowem (…).

***

Fragment pochodzi z książki Anselma Grüna i Tomáša Halíka "Bóg zagubiony. Wiara w objęciach niewiary".

Tomáš Halík - czeski ksiądz katolicki, wykładowca i autor wielu znanych książek teologicznych. Laureat nagrody Tempeltona w 2014 r.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Gdy wiara jest w kryzysie
Komentarze (2)
Agamemnon Agamemnon
19 maja 2017, 21:01
Wiara to nic innego jak przedłużenie wiedzy. Żeby ją posiadać najpierw trzeba posiąść wiedzę. Wiara bez wiedzy to wiara w cokolwiek, czyli bez obiektywnej wartości. Ateizm IVRP
20 maja 2017, 06:17
Człowieku, spotkałam wiele przygłupów ale takiego oszołoma jak ty trzeba długo szukać. Doprawdy "Wiara bez wiedzy to wiara w cokolwiek" Przestań pisać takie niedorzeczności. Płaci tobie ktoś za te brednie?