Ja już nic nie mogę. Naprawdę?

Ja już nic nie mogę. Naprawdę?
(fot. Dmitri Korobtsov/fickr.com/CC)

Wprawdzie wszyscy wiemy, że musimy umrzeć, ale kiedy pojawiają się w nas pierwsze oznaki umierania (chociażby podczas każdej grypy), wydaje nam się, że ta wiedza nas nie dotyczy.

"On to, gdy dobrowolnie wydał się na mękę…" (II Modlitwa Eucharystyczna)

DEON.PL POLECA

W Niedzielę Palmową czytamy Pasję, czyli najważniejszy fragment Ewangelii, który opisuje cierpienia i zwycięstwo Chrystusa. Jednak słowo "pasja" ( łac. "passio" od "patior" - " cierpieć, znosić, przechodzić") posiada kilka znaczeń. Użyte w kontekście Męki Jezusa wskazuje na bogatszą rzeczywistość niż tylko cierpienie czy gatunek literacki.

W języku potocznym pasję utożsamiamy najczęściej z uczuciem: przyjemnym lub nieprzyjemnym. Na przykład mówimy, że ktoś ma pasję do majsterkowania, czyli przejawia pełne entuzjazmu zamiłowanie do sklejania, zbijania, skręcania, itd. Jednak kiedy stwierdzamy, że ktoś lub coś doprowadza nas do "szewskiej pasji", wyrażamy naszą złość i wzburzenie.

Św. Tomasz z Akwinu terminem "passio" określa również utratę czegoś w ciele lub psychice na skutek oddziaływania czynników zewnętrznych. Choroba jest "pasją", ponieważ ciało zarażone wirusem lub bakteriami traci zdrowie. Stąd mówimy o patologii, a pacjent to ten, który cierpi, czyli przechodzi doświadczenie zmiany na gorsze w swoim organizmie (albo na lepsze kiedy odzyskuje zdrowie). W średniowieczu uważano też, że taki proces utraty i nabywania, dotyczy zarówno istot żywych jak i bytów nieożywionych. Kamień poddany obróbce przez rzeźbiarza również "cierpi" uderzenie młota i dłuta, wskutek czego przeobraża się w dzieło sztuki.

W końcu, i to znaczenie wydaje mi się kluczowe, od słowa "passio" pochodzi również pasywność, kojarzona często niesłusznie z obojętnością i rezygnacją. Istnieje bowiem taki odcień pasywności, który jest pozytywną jakością, chociaż trudną w przeżywaniu. Nadreński mistyk Jan Tauler pisze: "Skoro tylko człowiek stanie się świadomy obecności Pana, musi, zdobywając się na całkowitą bierność, porzucić wszelką pracę dla Niego". Dominikanin myśli tutaj o zaprzestaniu usilnej chęci zmiany samego siebie i duchowego "aktywizmu".

Ten proces może przebiegać dramatycznie, ale mistycy potwierdzają, że właśnie wtedy skuteczniej działa w nas Bóg; przemienia nas, gdy wypuszczamy z rąk to, co dla nas bezcenne. Człowiek pasywny duchowo bardziej poddaje się działaniu, aniżeli je inicjuje. Raczej coś mu się dzieje niż on sam "coś" robi. Często towarzyszy temu częściowa lub całkowita utrata kontroli nad sobą i otaczającą rzeczywistością. Rodzi się bezsilność i niezrozumienie. Duchowa pasywność, aby była owocna, nie może wypływać z bezwładu, lecz z wolnej decyzji, z przyjęcia tego, co przychodzi.

To, co napiszę, zapewne nie spodoba się większości z nas. Mnie też się wciąż nie podoba. Ale zaczynam traktować te myśli z większą życzliwością. Problem w tym, że nie chcemy dopuścić do siebie tego typu pasywności. Przez sporą część życia ( a czasem nawet do końca) nie akceptujemy żadnych form słabości, nie mówiąc już o śmierci. Chcemy życia, ale głównie takiego, w którym to my rozdajemy karty i nadajemy kierunek naszym działaniom. Chcemy życia, w którym w zasadzie od nas wszystko zależy, chociaż co rusz docierają do nas sygnały, że przecież nie zawsze tak jest.

Wprawdzie wiemy, że wszyscy muszą umrzeć (trudno ten fakt podważyć), ale kiedy pojawiają się w nas pierwsze oznaki umierania, (chociażby podczas każdej grypy czy po doświadczeniu porażki) ta wiedza wydaje się nas nie dotyczyć. De facto przez długi czas sądzimy, że umieranie ( a ostatecznie śmierć) jednak nas osobiście nie dotknie, że jeszcze nie pora, że może później, że w końcu musi się dać to jakoś ominąć. Poza tym tyle jeszcze do zrobienia, załatwienia, zobaczenia i zaliczenia, co niewątpliwie jest prawdą.

Pisząc te słowa, myślę również o sobie. Obecnie nieco inaczej spoglądam na Mękę Chrystusa i poniekąd na swoje życie. Zawdzięczam to kilkutygodniowej pracy w hospicjum, gdzie towarzyszyłem chorym jako opiekun i ksiądz. Każdego dnia robiłem najpierw to, co najbardziej ludzkie i podstawowe w opiece nad chorym, a więc mycie, kąpanie, przebieranie, golenie, karmienie. Potem wysłuchiwałem licznych opowieści, podsumowań życia, pokus i wątpliwości, wewnętrznych zmagań, pytań o sens i bezsens. Byłem świadkiem budującej postawy ludzi, których życie wprawdzie dogorywało, ale równocześnie biło z nich poczucie spełnienia, zgody, pełne pokoju powierzenie się Bogu, nawet pośrodku śmiertelnej choroby. Wielką łaską było dla mnie również towarzyszenie umierającym, kiedy trwałem przy nich do ostatniego tchnienia.

Właśnie tam, w hospicjum, zderzyłem się z najbardziej niechcianą stroną życia (nie zgadzam się z poglądem, że hospicjum to wyłącznie umieralnia). Tak właśnie sądzi nasza obecna kultura, w której wzrastamy i działamy. Skrzętnie przemilcza ona tę część życia jako niewygodną i nieproduktywną. A chodzi o pasywność, która na różne sposoby próbuje "włamać się" do naszej codzienności, nie tylko w starości i przy śmierci, by nas uwolnić i przemienić. Niestety, najczęściej jej wtargnięcie postrzegamy jako inwazję wroga, dlatego też szybko wypracowujemy techniki jej wypierania i zwalczania.

Wielokrotnie zauważyłem, jaką dramatyczną walkę toczą pacjenci cierpiący na nieuleczalną chorobę. Doświadczając na sobie, że ich ciało powoli odmawia im posłuszeństwa, kiedy nie mogą już o własnych siłach chodzić, wstać, przewrócić się, zjeść czy umyć się, niektórzy chorzy przeżywają prawdziwy dramat. Nie potrafią zrozumieć i wyjaśnić, co się z nimi dzieje. Wszystko pracuje coraz wolniej, życie zwija się, koniec bliski. Sądzą jednak, że tak nie powinno być, że przecież można jeszcze coś z tym zrobić. Nieraz do ostatniej chwili próbują mieć wpływ na to, czego doświadcza ich ciało i psychika; chcieliby być nadal aktywni, samodzielni i niezależni. Upierają się przy tym, by trwać niezmiennie na ścieżce, którą do tej pory szli. Jednak wszelkie próby zachowania kontroli i powrotu do utraconej przeszłości spełzają na niczym. Wzmagają tylko rozdrażnienie, złość, zamknięcie w sobie. Dopiero w chwili, gdy chorzy wystawią białą flagę i uznają (czego nie należy mylić z rezygnacją), że tego typu walka jest daremna, odzyskują spokój, poddają się działaniu kogoś Większego. Z wolna zaczynają odkrywać głębszy sens w swoim umieraniu i rodzeniu się do nowego życia. Wtedy - jak powiada Richard Rohr OFM - ich "droga w dół" okazuje się "drogą w górę".

Kiedy patrzymy na Jezusa podczas Jego Męki, to możemy dojść do wniosku, że jest On tylko bezwolnym przedmiotem w rękach oskarżycieli. No bo jakie ma wyjście? Tu Go zaciągną, tam Go popchną. Jednak Chrystus dobrowolnie stał się pasywny, co w oczach ludzkich mieni się słabością, naiwnością, wielką przegraną. Milczy, nie oddaje złem za zło, nie dochodzi swoich praw, nie narzeka i nie krzyczy, nie przejawia żadnych oznak agresji, przyjmuje na siebie cierpienie, zło i ludzkie okrucieństwo.

Nie rozkłada jednak rąk. Świadczą o tym inne znamienne gesty, które podkreśla św. Łukasz w swoim opisie Męki: Jezus zachowuje spokój, uzdrawia ucho sługi; arcykapłana; upomina płaczące kobiety; pozwala na to, aby Szymon z Cyreny dźwigał Jego krzyż; przebacza oprawcom z krzyża, podkreślając ich niewiedzę; otwiera bramy raju dla skruszonego łotra i nie potępia drugiego złoczyńcy, który Mu urąga. Właśnie ta pasywna postawa, pod przykrywką której dokonuje się niewidzialne działanie, okazuje się decydująca i zbawienna. Jest to owoc zwrócenia się ze swoim cierpieniem w stronę Ojca. Jest to jedyna droga do Zmartwychwstania, do nowego życia, które rodzi się w momencie cierpliwego przezwyciężania i znoszenia zła, okrucieństwa, agresji i wszelkich form ciemności. Właśnie w ten sposób Jezus oddaje swoje życie światu, czyli także nam.

Chociaż to wszystko wiemy, sądzimy jednak, że tylko Chrystusowi pisana była taka droga. My oczywiście pójdziemy inną. A niby dlaczego? W codzienności pasywność posiada różne formy. Niekoniecznie te najbardziej krańcowe. Na przykład, nie możemy  w sobie czegoś zmienić, poprawić się z ciągłych upadków, pomimo usilnych starań. Nie potrafimy wpłynąć na drażniące nas zachowanie bliskich osób, chociaż ciągle próbujemy. Nie jesteśmy w stanie sprawić, aby ktoś bardziej nas pokochał i docenił. Chcielibyśmy przekroczyć niejedną granicę związaną z wiekiem, kondycją fizyczną lub psychiczną, ale nic nam z tego nie wychodzi. Uważamy, że źle się dzieje w kraju, ale czujemy się wobec tego bezradni, ogarnia nas złość i gniew.

Najczęściej wobec tych sytuacji przyjmujemy strategię defensywy, agresji i przetrwania za wszelką cenę. To rodzi kolejne cierpienia i rozterki. Męka Chrystusa pokazuje, że tylko zaniechanie walki, która nie wnosi nic pozytywnego, jest właściwą receptą na tego rodzaju pasywność. Nie chodzi jednak o zaprzestanie koniecznych wysiłków, lecz o ufne oddanie się Bogu i cierpliwe czekanie na owoce Jego działania, gdy po ludzku już nie da się zbyt wiele zdziałać albo gdy widzimy, że trzeba uszanować czyjąś wolność, zamiast ją naginać do siebie; albo gdy pozostaje już tylko cierpienie. Wtedy dopiero to, co stare przemija, a rodzi się nowe.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Ja już nic nie mogę. Naprawdę?
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.