(fot. yuki-ona/flickr.com)
"Zanim pokochasz kogoś, pokochaj siebie! Bo jeśli chcesz kochać innych, musisz najpierw nauczyć się kochać siebie". Takie lub podobne sformułowania można dziś często spotkać w najprzeróżniejszych popularnopsychologicznych tekstach, które swą wiedzę w tej materii, jeśli nie czerpią, to przynajmniej podbudowują autorytetem biblijnego przykazania: Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego (Mt 22, 39). Kluczowe jest tu małe słówko "jak". Miałoby ono wskazywać na miłość własną jako model miłości, którą powinniśmy darzyć innych.
Czy rzeczywiście tak jest? Czy miłość własna jest koniecznym i uprzednim warunkiem, by kochać innych? Czy idąc za tą logiką, nie wchodzimy przypadkiem na niebezpieczną ścieżkę samoluba, którego rozdmuchane ego sprytnie zasiądzie na pierwszym miejscu nawet w interpretacji przykazania, którego celem jest przecież określenie właściwej postawy wobec innych? A nawet gdyby nie było sprzeczności między miłością własną a miłością bliźniego, to i tak rodzi się kolejne pytanie: Jak mam kochać siebie? Dla miłości bliźniego punktem odniesienia jest miłość własna, a co jest punktem odniesienia dla miłości własnej? Skąd mogę wiedzieć, czy kocham siebie samego wystarczająco lub czy nie kocham siebie za bardzo, jeśli w ogóle kategoria przesady ma zastosowanie do miłości?
Drugie podobne do pierwszego
Nikt nie lubi, gdy jego wypowiedzi wyrywane są z kontekstu. Łatwo wówczas o manipulacje. Szanując więc biblijny tekst jak własne słowa, spróbujmy przyjrzeć się miejscom, skąd pochodzi owo problematyczne jak siebie samego. Miejscom, ponieważ w Biblii cytowane przykazanie pojawia się wielokrotnie. W Ewangeliach jest ono częścią odpowiedzi na pytanie o największe lub pierwsze przykazanie: Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem. To jest największe i pierwsze przykazanie. Drugie podobne jest do niego: Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego. Na tych dwóch przykazaniach opiera się całe Prawo i Prorocy (Mt 22, 37-40; por. Mk 12, 31; Łk 10, 27).
Do tego zestawienia przykazania miłości Boga i bliźniego przywykł każdy chrześcijanin. Zazwyczaj też oczywista wydaje się nam kolejność: Bóg na pierwszym miejscu, ponieważ jest najważniejszy. Potem drugi człowiek. To też jest częścią tradycyjnego katechizmu. Wrażliwość naszych czasów, przebudzona przez psychologię, słusznie każe nam zwrócić uwagę na obecność w tych przykazaniach miłości własnej tego, który powinien kochać bliźniego. Uwadze naszej często jednak umyka artykulacja między tymi dwoma przykazaniami, bez której trudno o właściwe ich rozumienie.
Pytanie, które sprowokowało tę odpowiedź, dotyczyło największego przykazania. Zasadniczo wystarczyłoby więc samo wskazanie na miłość Boga - to jest największe i pierwsze przykazanie. Po co zatem pojawia się drugie, które nie jest ani pierwszym, ani najważniejszym? Uzasadnienie znajduje się w konkluzji: Na tych dwóch przykazaniach opiera się całe Prawo i Prorocy. Zatem ani samo przykazanie miłości Boga nie wystarczy do zrozumienia całego Prawa i Proroków, ani przykazanie miłości bliźniego. Dopiero razem stanowią klucz do zrozumienia Pisma. Słusznie więc można w tych dwóch upatrywać wyjaśnienia, o co tak naprawdę chodzi również w owym jak siebie samego.
Przykazanie miłości bliźniego jest "podobne" do pierwszego. Sformułowanie: jak siebie samego, również wprowadza relację podobieństwa. Tym razem podobieństwa między traktowaniem kochanego i kochającego. A może nawet podobieństwa bardziej zasadniczego między człowiekiem a człowiekiem. Podobieństwo nie oznacza przecież tylko zewnętrznego zbioru cech wspólnych. Wystarczy przywołać wspomnienia rodzinnych rozmów, w których krewni prześcigali się w rozparcelowaniu naszej fizjonomii, przypisując nasze oczy, usta, nos i co tylko dało się wyodrębnić odpowiednio naszym przodkom: tacie, mamie, babci czy dziadkowi. Jakkolwiek słuszne byłoby tu zauważanie zewnętrznego podobieństwa, jedno jest pewne - rozpoznawali w nas pokrewieństwo. Rozpoznawali w nas członka rodziny, mówiąc nam jednocześnie o naszej tożsamości. Jak okropnie musiałoby się czuć dziecko, któremu mówiłoby się: "Do nikogo z nas nie jesteś podobny"?
Jak siebie samego oznaczać więc może podobieństwo w traktowaniu, ale również pokrewieństwo, uczestnictwo w czymś wspólnym, ważnym dla naszej tożsamości. A to, że słyszymy o nim na "drugim" miejscu, które już powołuje się na podobieństwo do "pierwszego", sugeruje, że miłość własna i podobna do niej miłość bliźniego mają swoje korzenie poza sobą: w podobieństwie do Pierwszego.
Razem podobni do Ojca
Nie jest to konkluzja zbyt pochopna i nieuprawniona. Przykazanie miłości bliźniego w Ewangeliach jest cytatem zaczerpniętym z Księgi Kapłańskiej, a konkretnie zjej fragmentu, zwanego Kodeksem Świętości. Nazwa ta, przypomnijmy, pochodzi od słów otwierających całą serię przykazań i wskazujących na ich podstawę: Bądźcie świętymi, bo Ja jestem święty, Pan, Bóg wasz! (Kpł 19, 2). To właśnie w tej serii przykazań, które mówią o relacjach międzyludzkich, słyszymy: Będziesz miłował bliźniego jak siebie samego (Kpł 19, 18).
Wezwanie do świętości jest tu w gruncie rzeczy wezwaniem do podobieństwa do Boga. A biblijna pamięć przypomina, że być "na obraz i podobieństwo" Boga nie jest jedynie kwestią pewnych cech wspólnych, ale wskazuje na genealogiczną tożsamość człowieka. Łukasz w swojej Ewangelii syntetycznie to ujmuje, gdy przedstawiając genogram rodzinny Jezusa, dociera do pierwszego człowieka - Adama, syna Bożego (Łk 3, 38). Przykazanie miłości bliźniego i zawarta w nim miłość własna znajdują się we wspólnym horyzoncie braterstwa: mój bliźni i ja sam jesteśmy dziećmi tego samego Ojca. Oznacza to, że naszą wzajemną relację wyznacza najpierw nasz wspólny Początek, od którego otrzymujemy siebie samych i przez którego rozumiemy siebie samych. W konsekwencji zatem tutaj także może być odkrywana miłość własna.
We wspomnianej wyżej serii przykazań Kodeksu Świętości, które rozważają różne możliwe twarze bliźniego - ubogi, podsądny, najemnik, głuchy, niewidomy - jedna z nich wydaje się szczególnie ważna dla zrozumienia, co stanowi punkt odniesienia dla miłości własnej. Chodzi o sytuację, gdy bliźni ma twarz obcego: Przybysza, osiadłego wśród was, będziecie uważać za tubylca. Będziesz go miłował jak siebie samego, bo i wy byliście przybyszami w ziemi egipskiej. Ja jestem Pan, Bóg wasz! (Kpł 19, 34).
Przykazanie to można uważać za szczególny przypadek przykazania miłości bliźniego jak siebie samego określający sytuację najtrudniejszą, w której najmniej widać pokrewieństwo między mną a obcym (życie podpowiada, że paradoksalnie obcym może się wydać w pewnym momencie właśnie osoba najbliższa). Jednocześnie jednak najwyraźniej widać tu, co oznacza jak siebie samego. Motywacją bowiem jest wspomnienie tego, jak adresat przykazania, w tym przypadku Izraelita, był obcym w Egipcie. Jednak nie o zwykłe odwołanie się do współczucia tutaj chodzi. Za każdym razem, gdy mamy do czynienia z anamnezą niewoli egipskiej, przypominane jest również to, że Bóg wyprowadził z niej Izraela, czyniąc go wolnym i co więcej - czyniąc go partnerem przymierza. Obcy-bliźni jest więc obrazem mojej własnej historii: zarówno próby i cierpienia, przez które przechodziłem lub mogę przechodzić, jak również miłości, której doświadczyłem lub o której nawet nie odważam się jeszcze marzyć.
Przykazania miłości Boga, bliźniego i miłość siebie samego są w Biblii nierozłącznie związane z kwestią podobieństwa i obrazu czasem wyrażaną krótkim "jak". Najbardziej syntetycznie przedstawiają to słowa Jezusa, które znajdujemy w Ewangelii Jana: Przykazanie nowe daję wam, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem; żebyście i wy tak się miłowali wzajemnie. Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali (J 13, 34-35). W ich świetle moglibyśmy sparafrazować przykazanie miłości bliźniego, mówiąc: będziesz miłował bliźniego swego taką miłością, jakiej nawet dla siebie samego nie odważyłbyś się pragnąć, gdyby Bóg ci jej nie pokazał.
Jak bliźniego swego
Dojście do wniosku, że według Biblii źródłem wszelkiej miłości ludzkiej jest zawsze miłość Boga do człowieka, może Czytelnika trochę rozczarowywać, bo prawdopodobnie już nieraz o tym słyszał. Tak naprawdę wystarczyłoby doświadczyć miłości, którą Bóg mnie kocha, stąd nauczyć się miłości do siebie samego i następnie jak siebie samego kochać bliźniego. Życie jednak pokazuje, że mimo tej wiedzy doświadczenie miłości Boga nie jest dla nas wcale takie oczywiste, w konsekwencji zaś zaczynamy mieć trudności z miłością własną, a później z miłością bliźnich. Problemem jest więc dostęp do doświadczenia źródła miłości. Być może daje się nam ono inaczej, niż byśmy sobie to wyobrażali.
Słuchając wypowiedzi starszego syna z przypowieści o synu marnotrawnym, nietrudno zauważyć, że czuje się on niekochany. Pretensja jest jasna: Oto tyle lat ci służę i nie przekroczyłem nigdy twojego nakazu; ale mnie nigdy nie dałeś koźlęcia, żebym się zabawił z przyjaciółmi. Skoro jednak wrócił ten syn twój, który roztrwonił twój majątek z nierządnicami, kazałeś zabić dla niego utuczone cielę (Łk 1 5, 29-30). Wszystko wskazuje na to, że problem pojawił się dopiero wówczas, gdy dostrzegł, jak bardzo i bezwarunkowo ojciec kocha jego brata. Dopiero wówczas otwierają mu się oczy na coś, czego nie miał. Albo raczej: czego nie oczekiwał i do czego nie aspirował, rozumiejąc siebie tylko jako wiernego sługę. W wyrzucie, który czyni ojcu, wybrzmiewa zazdrość: ja też chciałbym być kochany jak ten syn twój!
Doświadczenie miłości Boga czasem bywa dla nas trudne, gdy nie jest nam dane - przynajmniej tak się nam wydaje - doznać jej bezpośrednio. Można mieć w nim udział jedynie wówczas, gdy zazdrość ustąpi miejsca radości z tego, że brat mój - bliźni jest kochany taką miłością, o której mi się nawet nie śniło. To, jakiej miłości on doświadcza, staje się obrazem tego, jakiej miłości ja sam mogę oczekiwać dla siebie. W trosce, by nie zszedł na manowce zazdrości Kaina, starszemu bratu z przypowieści o synu marnotrawnym chciałoby się powiedzieć: "Kochaj siebie samego jak ojciec twojego brata!". Ten zapośredniczony dostęp do doświadczenia źródłowej miłości jest Bogu najwyraźniej bardzo drogi. Już na samym początku, składając obietnicę Abrahamowi, powiedział: Będę błogosławił tym, którzy tobie błogosławić będą. [...] Przez ciebie będą otrzymywały błogosławieństwo ludy całej ziemi (Rdz 12, 3). Najwidoczniej trudno nauczyć się miłości własnej bez równoczesnej miłości bliźniego, by nie stała się ona egoizmem.
Twierdzenie, że najpierw trzeba kochać siebie, doświadczyć miłości własnej, by dobrze kochać bliźniego, zdradza co najmniej inną logikę niż ta biblijna. Choć biblijne przykazania mogą sugerować pewną kolejność przez swoje sformułowania, ich narracyjne ilustracje pokazują, że tam, gdzie mamy do czynienia z obrazem i podobieństwem, dokonuje się swoista gra odkrywania siebie nawzajem, miłości, której doświadczam ja lub ktoś inny, miłości, do której mogę aspirować, której jestem godny i którą mogę obdarzać.
Miłość bliźniego i rezygnacja z siebie
Na koniec warto jeszcze wrócić do przykazania miłości bliźniego i kontekstu, w jakim pojawia się ono w Ewangelii Łukasza (por. Łk 10, 25-37). Inaczej niż u Mateusza i Marka, tutaj cytowane jest ono w odpowiedzi na pytanie o to, co należy czynić, aby żyć wiecznie. Pytanie, które stawia Jezusowi jeden z uczonych w Prawie. Choć według narratora czyni to, by wystawić swego rozmówcę na próbę, samo pytanie jednak niesie ze sobą zatroskanie o własne życie. Moglibyśmy powiedzieć, że wyraża troskę miłości własnej. Odpowiadając pytaniem na pytanie, Jezus skłania uczonego w Prawie do zacytowania pary znanych nam przykazań: miłości Boga i bliźniego. Jednak pochwalony przez Jezusa nie daje za wygraną i pyta: kto jest moim bliźnim? Innymi słowy: kto jest tym, z kim powinienem się dzielić moją miłością?
Łatwo jest mówić o miłości wobec innych ludzi, bliźnich, przyjaciół, gdy nic mnie to nie kosztuje, gdy jest przyjemnie i daje mi to dobre samopoczucie. Łatwo być czasem altruistą, gdy daje się z tego, co zbywa. Trudniej jest wówczas, gdy miłość bliźniego może domagać się rezygnacji z czegoś, co chciałbym dla siebie, co mi się nawet należy - co jest przysłowiowym wdowim groszem, po oddaniu którego s am doświadczam niedostatku.
Zamiast odpowiedzi podającej definicję bliźniego, wobec którego powinienem okazać miłość, Jezus opowiada przypowieść o miłosiernym Samarytaninie. Znamy ją doskonale. Ale jej puentą nie jest to, że podobnie jak Samarytanin - inaczej niż kapłan i lewita - zawsze trzeba pomagać potrzebującym. Jezus kończy ją pytaniem: Kto z tych trzech okazał się według ciebie bliźnim tego, który wpadł w ręce zbójców? (Łk 10, 36). Pytanie to zaś odwraca perspektywę. Nie chodzi w nim już o to, komu winny jestem miłość - czyli o ustalenie granicy, dokąd powinienem kochać. Tutaj pytanie "Wobec kogo mogę być bliźnim?" jest pytaniem o to, do jakiej miłości okazuję się zdolny. A ona nie może być inna dla mnie samego i inna dla kogoś, jeśli źródło jest Jedno.
W każdej sytuacji, gdy miłość bliźniego i miłość własna zdają się w konflikcie, staje przed nami pytanie o wyobraźnię: Do kogo chciałbym być podobny? Jaki obraz siebie najbardziej bym kochał?
Tomasz Kot SJ (ur. 1966), przełożony Prowincji Wielkopolsko-Mazowieckiej Towarzystwa Jezusowego, wykładowca teologii biblijnej na Papieskim Wydziale Teologicznym - Collegium Bobolanum w Warszawie oraz Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie. Opublikował: La fede, via della vita; Lettre de Jacques.
Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Skomentuj artykuł