Miłość, która jest bezinteresowna, przebaczająca, miłosierna, obejmująca wszystkich i scalająca mnie samego - jest od Boga. Miłość jest albo boska, albo w ogóle jej nie ma!" - pisze Ludwik Wiśniewski OP w książce "Nowe czarne z białym".
Miłość jest czymś, czego każdy człowiek najbardziej pragnie. Niektórzy z nas boją się do tego przyznać. ale tak naprawdę wielkim marzeniem każdego jest: kochać i być kochanym!
Spróbujemy teraz zmierzyć się z tym wielkim tematem. Jednakże już na wstępie chciałbym wyakcentować to, co uważam za najważniejsze. Otóż po latach rozmyślania na ten temat, po licznych dyskusjach, czasem bardzo burzliwych, po przeżyciu razem z bliskimi mi ludźmi ich radości i dramatów - doszedłem do stanowczego wniosku, że prawdziwa miłość, ta, do której tęsknimy, jest zawsze darem Pana Boga.
Wiem, że niektórym czytelnikom może być trudno zgodzić się z tym twierdzeniem. Dlatego nie wymagam na razie zgody, proszę tylko o zakodowanie w pamięci tej tezy. Miłość jest rzeczywistością najbardziej sławioną przez poetów. Miłość jest motorem najwspanialszych dzieł, jakie stworzyli ludzie. W Ewangelii miłość jest przedstawiona jako pierwsza i najważniejsza zasada życia i największy dar. Nawet sam Bóg określony jest jako Miłość! Jednakże tym słowem w świecie naszego życia określa się często bardzo różne rzeczywistości - od potężnej, jak grom, namiętności do ostatecznej, jak śmierć, wierności.
Są tacy, którzy twierdzą, że miłość w ogóle jest nierealna, jest jedynie mrzonką. Nie ma miłości, jest tylko pożądliwość i fizjologia! znamienne, kto taki pogląd głosi. Kiedyś interesowałem się tym bliżej i spostrzegłem, że niewiarę w miłość głoszą często (choć nie zawsze) ci, którzy przeżyli wielką namiętność. Namiętność, zmysłowość, wielkie uczucia są niewątpliwie bogactwem, może się nimi człowiek cieszyć, ale widocznie nie są tym, czego najbardziej poszukuje, skoro mając je - człowiek wyrokuje: nie ma miłości!
Jest jeszcze druga kategoria ludzi głoszących niewiarę w miłość. To są ci, którzy w swoim niemowlęctwie i dzieciństwie nie doznali serdeczności i czułości od matki, ojca, wychowawców i przyjaciół. Okazuje się, że przeżywane w dzieciństwie poczucie bezpieczeństwa i serdeczna czułość odkładają się w nas na całe życie. Brak tego wszystkiego buduje w nas barierę na drodze do miłości, klimat serdeczności w pierwszych latach życia przygotowuje nas na spotkanie miłości.
Namiętność, zmysłowość, wielkie uczucia są niewątpliwie bogactwem, może się nimi człowiek cieszyć, ale widocznie nie są tym, czego najbardziej poszukuje, skoro mając je - człowiek wyrokuje: nie ma miłości!
Kończąc już ten wstęp, proponuję, abyśmy, przypatrując się miłości, pozostawili na uboczu pojęcia bliskie miłości, a czasem nawet utożsamiane z nią, takie jak: lubienie, zakochanie, przyjaźń (to, co w języku rosyjskim określa się słowami: nrawitsja, wljublionnosc, drużba). Analizowanie tych pojęć w tym miejscu mogłoby zaciemnić zasadniczy tok myśli.
Czymże więc jest miłość? Czym jest to, czego wielki głód złożony jest przez Stwórcę w sercu człowieka? (Przypominam, serce - to całe, duchowo-cielesne wnętrze człowieka, człowiek w swym najprawdziwszym "ja"). Erich Fromm powiedział gdzieś, że człowiek zwariowałby, gdyby nie miał nadziei na miłość. Co to jest miłość? W tej chwili możemy miłość określić jedynie wstępnie i prowizorycznie. Jest to zjednoczenie się z drugim, i to nie byle jakie, ale pełne zjednoczenie z drugim.
Są tu jednakże jakieś bariery, które trzeba ujawnić. Pragniemy zjednoczenia z drugim całym sercem, a równocześnie, nauczeni doświadczeniem własnym i cudzym, uciekamy przed nim, boimy się go. Czego my się boimy, jakiego zjednoczenia nie chcemy? Wyakcentowanie tych naszych obaw pozwoli odróżnić prawdziwą miłość od jej pozorów. Jest kilka takich strachów:
1. Boimy się takiego zjednoczenia z drugim, czy z drugimi, które wiąże się ze zatratą siebie samego. Boimy się zagubienia naszego "ja" w drugim, czy w drugich. Boimy się, że oddamy się drugiemu, a on nami zawładnie i staniemy się do pewnego stopnia niewolnikami. W nieco lżejszej formie ta bojaźń przejawia się poprzez niechęć do włączania się w zespoły, grupy. Boimy się jakby rozpłynięcia w innych. Wychodzimy ze swojej samotności, włączamy się do wspólnoty, a ona każe klaskać, kiedy wszyscy klaszczą, wstawać, siadać, klękać, podnosić ręce - wszystko na zawołanie, bez pytania nas, bez pozostawienia nam swobody. Takie obawy są często rezultatem przeróżnych kompleksów, które zagnieździły się w nas, niewiary w naszą osobistą wartość. Niemniej jest prawdą, że pragniemy, i słusznie pragniemy, takiego zjednoczenia z drugim, takiej miłości, która nie przyczyni się do zatraty siebie samego, a przeciwnie, pomoże nam rozwinąć skrzydła naszej niepowtarzalnej indywidualności.
2. Boimy się też takiego zjednoczenia, do którego dochodzi wyłącznie, albo przynajmniej głównie, z powodu naszych potrzeb: materialnych, towarzyskich, uczuciowych, zmysłowych. zjawisko jest dosyć częste. Mówi się czasem - biedna sierota szuka lekarstwa na swoją sierocość.
Wielu z nas poparzyło się na tym. Nastąpiło zaspokojenie potrzeb i niby nastąpiło jakieś zjednoczenie - poprzez dobre interesy, poprzez szaleńczy ubaw z obfitym żarciem i piciem, poprzez namiętne zjednoczenie cielesne - ale nie nastąpiło zjednoczenie serc. Co więcej, po tym wszystkim poczuliśmy się jeszcze bardziej samotni niż przedtem i bardziej oddaleni od tych, z którymi, wydawało się, jesteśmy tak blisko.
Wtedy, bywa - marzymy. Marzymy o zjednoczeniu serc opartym nie na interesach, potrzebach, instynktach, namiętnościach; marzymy o zjednoczeniu bezinteresownym. Po prostu pragniemy zjednoczenia serc!
3. Boimy się także takiego zjednoczenia z innymi ludźmi, w którym nie ma miejsca na wielkoduszne przebaczenie. Jest pewien rodzaj wzniosłego, zdawałoby się, zjednoczenia, w którym obowiązuje coś w rodzaju kupieckich rachunków. zawieramy pakt w trosce o godność, o rozwój, o samorealizację. Ja szanuję twoją godność i ty masz szanować moją. Ja jestem ci wierny i ty masz mi być wierny. Ja cię popieram i ty masz mnie popierać. Jeżeli zaś mnie zawiedziesz, nasze związki będą skończone!
Boimy się takich związków, w których ciągle trzeba stać na baczność.
Dorosły człowiek jest świadom swoich ogromnych ograniczeń. Doskonale też wie, że wielokrotnie w życiu zawodził, i to wbrew swoim najżywszym pragnieniom. Wie też, że prawdopodobnie w przyszłości także będzie zawodził, i to najbardziej drogie mu osoby.
Dlatego pragnie miłości wyrozumiałej, przebaczającej, miłosiernej.
4. I wreszcie boimy się takiego zjednoczenia, które łącząc nas z kimś, zarazem oddziela od innych. Nie chodzi tutaj o to, że pewne oznaki miłości (jak bliskość cielesna małżonków) powinny dotyczyć tylko jednej osoby. W prawdziwej przyjaźni zawsze jest pewna sfera, która dotyczy tylko tych dwojga i nikogo więcej. My się boimy związków z takimi osobami, którym wydaje się, że są całym światem, i dlatego sądzą, że mają prawo domagania się, abyśmy potargali wszelkie nici wiążące nas z innymi ludźmi. Takiego ograniczenia nie możemy znieść, bowiem nasze serce otwarte jest szeroko na cały świat i na wszystkich ludzi. Tak więc trzeba z naciskiem podkreślić, że ta miłość, której pragniemy całą naszą istotą, powinna być: bezinteresowna, przebaczająca, otwarta na wszystkich ludzi i zarazem ocalająca nas samych.
Pragniemy miłości, a zarazem boimy się jej. Boimy się do tego momentu, dopóki jej nie doświadczymy. Kiedy zaś doświadczamy, odkrywa się przed nami jeszcze jedna prawda. Otóż "miłość spada na nas". To jest coś, do czego absolutnie nie doszliśmy własnym wysiłkiem. To jest dar.
Skąd przychodzi ten dar? Objawienie, a za nim Kościół, mówi - od Boga. Ciekawe, jak prawda o tym, że miłość jest darem Boga, utrwaliła się w naszym potocznym języku. Powszechnie się ją przecież określa jako "dar nieba". I to jest wielka, ważna i życiowa prawda. Miłość, która jest bezinteresowna, przebaczająca, miłosierna, obejmująca wszystkich i scalająca mnie samego - jest od Boga. Miłość jest albo boska, albo w ogóle jej nie ma!
Przez długie lata ja osobiście nie rozumiałem, dlaczego Kościół uporczywie twierdzi, że jest tylko jedna miłość, zarówno Boga, jak i człowieka. Ale teraz rozumiem. Miłość ludzka tylko wtedy ma oddech bezinteresowności i szerokość obejmującą wszystkich - kiedy jest boska.
Miłość, która jest bezinteresowna, przebaczająca, miłosierna, obejmująca wszystkich i scalająca mnie samego - jest od Boga. Miłość jest albo boska, albo w ogóle jej nie ma!
Trudno jest wyrokować o miłości człowieka stojącego z dala od Pana Boga, chyba nawet nie trzeba wyrokować ani postponować jakiejkolwiek miłości. Jednakże człowiek, który otwarł się na Boży dar miłości, powoli, stopniowo doświadcza, że otwarły się przed nim jakieś nowe horyzonty.
Kiedy do człowieka przychodzi ten "dar z wysoka"? Wtedy, kiedy stajemy przed żywym Bogiem i mówimy Mu całym sercem "tak". I aby nie było wątpliwości, w tej życiowo istotnej sprawie Chrystus sprecyzował, w jaki sposób zwyczajnie (bo może są i sposoby nadzwyczajne) ma się to dokonywać: kto się ochrzci… kto będzie spożywał Ciało i Krew… komu odpuścicie grzechy… ten będzie miał życie.
Łaska uświęcająca, którą w sposób zwyczajny otrzymujemy lub odzyskujemy przez sakramenty, daje nam zdolność do miłości, daje nam cnotę miłości - jakby odciska w nas tę zdolność, którą posiada Sam Bóg.
Oczywiście Pan Bóg, jakby wlewając w nas zdolność do miłości, nie zabiera nam naszego człowieczeństwa. Nie stajemy się istotami boskimi. Pozostajemy ludźmi, ze wszystkimi naszymi ograniczeniami, ciągle pełzającymi po ziemi, przed którymi wciąż jest daleka droga do pełni i do Boga. Ale jest w nas już ten jakiś dziwny poryw, który jest porywem iście boskim. Stajemy się zdolni do wzlotów i zaczynamy wiedzieć, co to jest miłość. Powoli, bardzo powoli pozbywamy się lęków - przed zaborczością Boga i ludzi, przed rozpłynięciem się w jakiejś bezosobowej masie. Zaczynamy doświadczać, że taka miłość przywraca nas samemu sobie, że pozwala rozwinąć skrzydła i być twórczym.
Odkrywamy, że dopiero teraz zaczynamy wiedzieć, co to znaczy kochać dziewczynę, żonę, chłopaka, męża. Uczuciowość i zmysłowość, które nas wielokrotnie niepokoiły i może wciąż niepokoją - nie eliminują miłości, ale stają się jej przejawem.
Zaczynamy także rozumieć, że taka miłość, która jest z Boga, jest bezinteresowna. Kiedyś wydawało nam się, że mówienie o bezinteresownej miłości jest bełkotem. Ale teraz widzimy, że prawdziwa miłość z natury jest bezinteresowna, wewnętrznie bezinteresowna. Staję przed drugim człowiekiem bez jakichkolwiek oczekiwań. Po prostu jestem. Jeśli bowiem czegoś chcę przede wszystkim dlatego (motyw zasadniczy), że chcę spokoju, radości, przyjemności - to znak, że jest tam jakiś niedostatek. To jasne, że miłość, jak nic innego na tym świecie, przynosi pokój, radość, zadowolenie, szczęście. Ale to wszystko przynosi tylko temu, kto tego wszystkiego nie szuka za wszelką cenę, kto nie jest ciągle jakąś sierotą potrzebującą pokrzepienia i ukojenia, ale zdecydował się dawać, a nie tylko brać.
Dlatego miłość sprawdza się w działaniach, z których nie mamy żadnych korzyści i których nikt nie widzi.
Oczywiście nasz egoizm, który podobno umiera w pół godziny po naszej rzeczywistej śmierci - daje o sobie znać. Być może nawet najpiękniejsze porywy miłości mają w sobie robaczka egoizmu. Być może. Ale kiedy człowiek zakosztuje takiego stanu, już wie, w jakim kierunku ma iść. I to daje człowiekowi wielką swobodę. Staje się jakby niezależny od opinii i ocen stojących wokół niego ludzi.
Miłość, która jest od Pana Boga i która jest darem Ducha świętego, jest tak szeroka jak miłość Pana Boga - obejmuje cały świat, a w szczególności wszystkich ludzi, także nieprzyjaciół. Miłość nieprzyjaciół nie jest jakąś wyższą formą miłości, ale należy do jej istoty. Wszyscy ludzie są dziećmi Boga, bo wyszli z Jego ręki, tak jak i ja. Bóg chce zbawić wszystkich, tak jak i mnie. Wszyscy są moimi braćmi, niezależnie od tego, co robią, czy budują dobro, czy je niszczą; czy są przyjaciółmi innych ludzi, czy nieprzyjaciółmi. Wszyscy są moimi domownikami.
To jasne, że miłość, jak nic innego na tym świecie, przynosi pokój, radość, zadowolenie, szczęście. Ale to wszystko przynosi tylko temu, kto tego wszystkiego nie szuka za wszelką cenę, kto nie jest ciągle jakąś sierotą potrzebującą pokrzepienia i ukojenia, ale zdecydował się dawać, a nie tylko brać.
To wszystko jest bardzo trudne do zrozumienia dla kogoś, kto na co dzień nie żyje w atmosferze Ewangelii. Pamiętam, jak podczas jednej z prób przesłuchania mnie przez Służbę Bezpieczeństwa (piszę: "prób", ponieważ z zasady odmawiałem odpowiedzi na pytania, podobnie jak wielu moich współziomków w tamtych czasach) przesłuchujący mnie milicjant zakrzyknął: "ależ ksiądz musi nas nienawidzić!". Nie umiałem mu wtedy wyjaśnić, że jest całkiem odwrotnie: patrzyłem na niego jak na swojego syna, a powiedzieć mu, że go kocham nie ośmieliłem się, bo bałem się, że zabrzmi to jak ironia. Czekałem na moment, aż ów milicjant sam wyrwie się z obręczy kłamstwa i zrozumie, że jest moim bratem. I kiedyś chyba nawet to się udało.
Fragment książki Ludwika Wiśniewskiego OP "Nowe czarne z białym".
Skomentuj artykuł