Mój cel był jeden: wymodlić udane in-vitro

(fot. Eric Ward / Unsplash)
Monika

Bóg przewrócił moje życie do góry nogami… A może poprawniej byłoby powiedzieć: poukładał wszystko na miejsce i nadal układa. Mam 44 lata, jestem żoną od 22 lat i matką 21-letniej córki. Cztery lata temu uczestniczyłam w Rekolekcjach Ewangelizacyjnych Odnowy (REO), a dziś mogę śmiało powiedzieć, że te rekolekcje zmieniły moje życie, bo narodziłam się na nowo.

Pochodzę z tradycyjnej, katolickiej rodziny, można by rzec "praktykującej". Pamiętam, że w dzieciństwie w każdą niedzielę całą rodziną chodziliśmy do kościoła, ale o Bogu nigdy w domu nie rozmawialiśmy. Na Pierwszą Komunię Świętą dostałam rower, ale Pisma Świętego nigdy nie miałam okazji trzymać w ręku.

Przez wszystkie lata życia w małżeństwie, razem ze swoją rodziną przychodziłam do kościoła w niemal każdą niedzielę. Dwa, trzy razy w roku spowiadałam się. Ale w kościele byłam tylko ciałem, bo moje myśli krążyły wokół minionego tygodnia i planowania kolejnego.

Moja spowiedź była zawsze taka sama: pięć standardowych grzechów. Oczywiście tylko te, które według mnie były grzechem. Świadomie sporo rzeczy pomijałam, uważając, że to ja decyduję, co tam powiedzieć, a czego nie.

I byłoby tak zapewne do dziś, gdyby Bóg nie upomniał się o mnie (a próbował wiele razy). Tym razem posłużył się sztabem ludzi, których postawił na mojej drodze, by pomogli mi w przebudzeniu się w wierze.

A zaczęło się całkiem zwyczajnie. Przyszedł czas, kiedy razem z mężem bardzo zapragnęliśmy kolejnego dziecka (nasza córka kończyła wtedy szkołę średnią). Odczuwałam pustkę w życiu i wydawało mi się, że zapełnię ją dzieckiem. Byłam pewna, że bez trudu nam się uda, jednak nie było to takie łatwe. Po jakimś czasie lekarz zaproponował nam in-vitro. Wiedziałam, że Kościół tego nie popiera, ale wtedy to mnie nie interesowało. Powtarzałam sobie: "Co w tym złego, że chcę mieć dziecko? Przecież Bóg się na mnie za to nie obrazi. A nawet jeśli, to później jakoś Mu to wytłumaczę".

I tak przychodziłam do kościoła w każdą środę na wieczorną Mszę, po której wspólnota Odnowy w Duchu Świętym ma spotkanie modlitewne. Eucharystia środowa była inna - znacznie mniej ludzi niż w niedzielę, piękny śpiew przy dźwiękach gitary, miałam też wrażenie, że kazania bardziej dotykały słuchaczy.

Nie pamiętam już, jak dowiedzieliśmy się o tych wieczorach w kościele, ale zaczęliśmy z mężem na nie przychodzić. Jednak nie po to, aby bardziej doświadczać Boga. Mój cel był jeden: wymodlić u Niego udane in-vitro.

Gorąco modliłam sie, aby się powiodło. A w modlitwach powtarzałam jeszcze, aby Pan dał nam znak, czy On chce, abyśmy byli ponownie rodzicami, czy nie. I Bóg dał znak. In-vitro nie powiodło się, a nawet nigdy do niego nie doszło. Po całej serii zastrzyków hormonalnych moje komórki jajowe, zamiast się rozmnożyć, obumarły… Została tylko jedna. Lekarze byli bardzo zdziwieni, ale nie było już możliwości skorzystania z zabiegu. Najpierw były łzy, złość, zazdrość, dlaczego inne mogą, a ja nie! Dopiero później przyszła myśl, że może to właśnie był ten znak od Boga?

Zaraz po tym ktoś zaprosił nas, abyśmy po środowej Mszy poszli na spotkanie Odnowy w Duchu Świętym. Po kilku tygodniach chodzenia stwierdziłam, że to nie dla mnie - z jednej strony coś mnie tam ciągnęło, a z drugiej, wszystko było takie dziwne: niezrozumiałe zwroty, modlitwa, jakiej nigdy wcześniej nie słyszałam. Miałam wrażenie, że ich wszystkich oszukuję, bo nie jestem taka jak oni, nie wierzę tak jak oni. Przecież przychodziłam do kościoła tylko po to, żeby Bóg dał mi dziecko. On sam był mi nieznany, obojętny, nie miałam czasu na Niego. Powiedziałam do kapłana, który był opiekunem tej wspólnoty, że to nie dla mnie i rezygnuję. Poprosił, żebym dała sobie czas, bo właśnie zaczynają się rekolekcje, które pomogą mi dużo zrozumieć. Powiedział jeszcze: "Nie musisz się spieszyć, Pan Jezus jest cierpliwy".

Sama nie wiem dlaczego, ale z łatwością weszłam w REO. Od samego początku byłam otwarta, niczego nie udawałam. Działo się tam wiele dziwnych dla mnie rzeczy, ale teraz wiem, że był to czas, kiedy Bóg mnie dotykał, uzdrawiał, oczyszczał i stwarzał na nowo.

Zaczęłam poznawać Boga, zadawałam dużo pytań, czytałam. Coraz częściej myślałam o Nim w ciągu dnia, szukałam Go w codziennej Eucharystii, w Słowie Bożym, w adoracji. A po zakończeniu REO odczuwałam ogromny wewnętrzny spokój i radość.

Miałam wrażenie, że zupełnie inaczej widzę świat, że chodzę jakby wolniej, potrafię zachwycać się słońcem albo cieszyć się, kiedy pada deszcz. Miałam wrażenie, że moje dotychczasowe życie i problemy są gdzieś krok za mną. Wszystkie sprawy i pragnienia, jakimi żyłam do tej pory, stały się mniej znaczące. Bóg dawał mi radość, wolność od posiadania, od lęku o moją przyszłość. A pustka w sercu, którą chciałam wypełnić dzieckiem, coraz bardziej była wypełniana przez Boga. Pozornie nic wielkiego nie zmieniło się w moim życiu, a z drugiej strony - zmieniło się wszystko. Bóg zaczął mnie zmieniać: moje myśli, zachowanie, spojrzenie na świat, na drugiego człowieka.

Jeszcze w trakcie rekolekcji dostałam od opiekuna wspólnoty Pismo Święte. Dziś codziennie po nie sięgam, chociaż nadal nie wszystko rozumiem. Czasami otwieram je, kładę dłoń na kartkach, zamykam oczy i mam wrażenie, że dotykam Boga, a to wszystko, co jest w tej księdze napisane, przenika mnie. Że On mówi tylko do mnie…

Półtora roku po REO pojechałam na rekolekcje ignacjańskie. Tam po raz pierwszy usłyszałam Boga, a później dzieliłam się tym z moim towarzyszem duchowym. Po tygodniu w ciszy wróciłam wolna od telewizji i hałasu. Inna.

Odczuwałam ogromną przyjemność z przebywania w samotności z Bogiem. Szukałam otwartych, pustych kościołów i miejsc, gdzie mogłam zaczerpnąć Bożego powietrza, wyciszyć się, pozwolić Mu przenikać mnie całą.

Wspólnota stała się moim drugim domem, moją rodziną, tu świadomie oddaję się Bogu, aby mnie kształtował tak, jak On tego chce. Wspólnota to również miejsce poznawania ludzi, którzy wyznali Jezusa jako swego Pana, pragną stawać się Jego uczniami i naśladowcami. To miejsce, gdzie nieustannie uczę się zapominać o sobie, za to żyć dla innych i kochać ich takimi, jacy są.

Dziś dziękuję Panu, że nie dopuścił do in-vitro. Nie ma we mnie żalu, że nie mam kolejnego dziecka - jest radość z życia z Bogiem. Mogę śmiało powiedzieć, że nikt sam nie ułoży sobie życia tak, aby był szczęśliwy. Nie można budować szczęścia bez Boga, bez miłości, a przecież Bóg jest Miłością. Tylko oddając swoje życie Jezusowi, możemy odnaleźć właściwą drogę dla siebie.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Mój cel był jeden: wymodlić udane in-vitro
Komentarze (1)
JP
J. P. Machański
7 września 2019, 22:27
Pieknie.