Nadzieja jest dla wszystkich

(fot. shutterstock.com)
Bogdan Białek

Ewangelia jest jak lustro ustawione przed nami, abyśmy zobaczyli, jacy jesteśmy. Czasem widać w nim, że nasza religijność spłyca się, że zwalczamy się wzajemnie. Nie możemy tkwić w pancerzu agresywnej pewności. Trzeba pozostać pokornym w swojej wierze. Pokornym jak uczeń - wszak wszyscy jesteśmy "uczniami Boga".

Bogdan Białek: Czym jest wiara, czym jest religia? Gdy się nad tym zastanawiam, przypomina mi się scena z dzieciństwa. Miałem wtedy 11 lat, w moim rodzinnym Białymstoku komuniści zabronili, by procesja Bożego Ciała przeszła zwyczajowo przez miasto - od tak zwanego białego kościoła, czyli Świętego Rocha, do "kościoła czerwonego", czyli fary, obecnie katedry. Procesja mogła się odbyć tylko na wałach wokół św. Rocha. Było ciasno, więc lud boży stał po obu stronach trasy, a środkiem wałów szedł cały orszak, księża w uroczystych ornatach... W pewnym momencie wypatrzył mnie w tym tłumie mój wychowawca, opiekun ks. Witold Pietkun, nie wiem czy Ojciec zna to nazwisko...
Ks. Wacław Hryniewicz: Tak, znam, oczywiście…
Podszedł, przytulił mnie i do ucha wyszeptał: - Żeby ci się nigdy to nie pomyliło... Tam - wskazał na orszak - jest religia, a tu - wskazał na moje serce - masz wiarę. Na różnych etapach mojego życia różnie rozumiałem te słowa. Ze szczególną mocą przypomniały mi się, kiedy przeczytałem w książce Ojca Chrześcijaństwo nadziei taki cytat z ks. Józefa Tischnera: "we współczesnym świecie natrafiamy na przedziwny paradoks: ludzie pragną religii i jednocześnie boją się religii". Pragniemy i boimy się, boimy się i pragniemy?
Rzeczywiście, religia może pociągać i... odstraszać. Ujawnia się tutaj swoisty paradoks: misterium tremendum et fascinosum. Być może w tajemnicę religii - misterium, jest wpisany pewien lęk - tremendum, ale to jest lęk zbawienny, uczucie pełne czci, a nie synonim terroryzmu religijnego. Zatem z jednej strony religia stawia nas w obliczu tajemnicy napawającej pewnym lękiem, ale z drugiej strony uczy także przezwyciężać ten lęk, by stał się początkiem mądrości. Jak mówi psalmista: "bojaźń Boża jest początkiem mądrości". Te słowa przypominają nam, że nie możemy pozostać wyłącznie w sferze lękowej; pełna czci "bojaźń" powinna wyzwalać w człowieku także ufność i nadzieję.
Ks. Tischner zwrócił uwagę na ten paradoks religii, a ja chciałbym przywołać inny paradoks. Dla mnie, który uczestniczę w dialogu chrześcijańsko-żydowskim już od wielu lat, trudną kwestią do przebrnięcia było stwierdzenie Jana Pawła II, że osoba Jezusa Chrystusa jest tym, co łączy i jednocześnie dzieli chrześcijan i Żydów. Nie ukrywam, powodowało to we mnie duże napięcie. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że ja pozostaję przy Chrystusie z mojej miłości do Boga, ale jednocześnie wiem, że Żydzi nie przyjmują Chrystusa także z miłości do Boga.
Nawet największa religia może stopniowo przeradzać się w naszych umysłach i sercach w religijność sekciarską i separującą: tylko my i nikt inny! Nazwałbym to herezją wykluczania, ekskluzywizmu. Taki rys, tendencję widać już u proroka Jonasza, który nie chciał iść do Niniwy, tego zapiekłego wroga Izraela. Choć posłany, uciekał przed Bogiem, buntował się i kiedy jednak wypełnił Boży nakaz, to zaskoczyło go, że Niniwa przyjmuje orędzie przebaczenia. Każe im wpierw pokutować, i Niniwa pokutuje. Mimo to jest w proroku Jonaszu coś, co wyklucza wroga, wyklucza pewną kategorię ludzi, nie może zaakceptować tego, że Bóg ocalił Niniwitów. Bóg powoli doprowadza go do zrozumienia - sprawia, że przed Jonaszem wyrasta krzew rycynusowy, ale na drugi dzień zsyła na krzew robaczka, który uszkadza krzew. Drzewko usycha i Jonasz nie ma gdzie się schronić przed żarem słonecznym. Bóg pyta oburzonego Jonasza: "Tobie żal krzewu, którego nie uprawiałeś i nie wyhodowałeś, który w nocy wyrósł i w nocy zginął. A czyż ja nie powinienem mieć litości nad Niniwą, wielkim miastem, gdzie znajduje się więcej niż sto dwadzieścia tysięcy ludzi, którzy nie odróżniają swej prawej ręki od lewej, a nadto mnóstwo zwierząt?". Prorok Jonasz w końcu pojmuje, że to Bóg ma rację, a nie on. Że Niniwici, choć nie odróżniali zła od dobra, to przecież ludzie. Zatem nawet Jonaszowi, którego imię znaczy "gołąb", zabrakło tej przysłowiowej gołębiej łagodności, jest przykładem prastarego ekskluzywizmu.
Co może przezwyciężyć tę dychotomię w religii - to,  że z jednej strony pociąga szerokim otwarciem, sercem, a z drugiej strony rodzi chęć wykluczania innych? 
Dojrzała religijność. Tylko ona potrafi scalać i przezwyciężać podział na to, co jest tylko nasze, i to, co jest także dla innych. Taka religijność pozwala mówić, że Bóg jest dla wszystkich, Bóg jest najbardziej ekumenicznym Bogiem i nie można Go zawłaszczać dla siebie. Tymczasem religijność sekciarska - która zagraża nam także dzisiaj, w Polsce, gdy jedni drugich degradują i wykluczają - jest czymś bardzo złym. To prawda, co powiedział ks. Pietkun: manifestacje wiary w procesjach z orszakami i feretronami, celebracjami... to jedno, a wiara ma swoje siedlisko w sercu człowieka. Wiara jest czymś, co nas otwiera, co nas kształtuje, pozwala lepiej zrozumieć wiele ludzkich spraw. Myślę, że trzeba uczyć się tej religijności, która scala, uzdrawia, łączy, a nie dzieli, nie dyskwalifikuje innych, nie wyklucza ich z Bożej przyjaźni, nie zasklepia nas w przeświadczeniu, że tylko my jesteśmy uprzywilejowanymi. To moje pierwsze myśli, które pojawiają się, gdy rozmawiamy o kontraście wiary i religijności. Być może Panu Bogu nie zależy na samej religii... Religia to jest zaangażowanie,  a także zaufanie do Tego, który wzywa - odpowiedź przychodzi  w naszej wierze. Gdy człowiek czuje się zaproszony - angażuje się, włącza się, daje Bogu swoje przyzwolenie i z ufnością mówi "tak". Istota wiary jest w ludzkim sercu. Rola serca w wierze jest ogromna, bo wiara to nie tylko sfera racjonalna, sfera ludzkiego intelektu, dyskursu rozumowego. Cały człowiek zwraca się ku Panu Bogu i Bóg stara się ukształtować nas całych - i nasze umysły, i nasze serce, afekty. Emocje odgrywają tutaj ważną rolę, bo w religijności "wyrozumowanej" i całkowicie podporządkowanej przywódcy, takiemu duchowemu dyrygentowi, serce pozostaje w oddali. A przecież to ono jest siedliskiem wiary, to w nim scalamy się albo dezintegrujemy. W biblijnym ujęciu ludzkie serce również bierze udział w poznaniu, bo przecież tam, gdzie jest miłość, poznanie sięga o wiele dalej. Miłość otwiera oczy, ona sama jest "okiem" człowieka, jak mówiono w średniowieczu. Miłość i religia są zrośnięte ze sobą. Ale tam, gdzie pojawia się ekskluzywizm, separacja i arogancja, serce ma niewiele do powiedzenia.
A gdy serce milczy, górę biorą niszczycielskie uczucia, które kaleczą, ranią i dyskwalifikują innych?
Tak. I myślę, że to największe i nieustające zagrożenie dla religijności, tej głębokiej, z wyboru, wypływającej z samego naszego wnętrza. Czasami trochę odbiega ona od religijności rytualnej, kultycznej i masowej, ale wyczuwamy tutaj obecność czegoś bardzo istotnego - serca i umysłu. Mówił o tym jeden z najwybitniejszych współczesnych teologów, Olivier Clément, przez trzydzieści lat ateista i wyznawca marksizmu, który przystał do prawosławia pod wpływem Władimira Łosskiego i Mikołaja Bierdiajewa. Chodziłem na wykłady Clémenta. Bardzo często podkreślał rolę serca inteligentnego - "coeur intelligent". Wypowiadał te słowa, unosząc się nieco... I rzeczywiście dopiero serce inteligentne sięga wyżej, dalej. Serce w przymierzu z umysłem, czyli z ludzkim intelektem, a nie suchym wyrozumowaniem. Być może czysto intelektualna religijność odpowiada ludziom o umysłach ścisłych, matematycznych, ale nie sądzę, że Bóg wzywa nas do takiej religijności. Wszak On chce, by człowiek wierzący był zaangażowany cały, by cały człowiek zwrócił się do Boga i do ludzi. Bo przecież nie można być zwróconym tylko do Boga, a do ludzi odwrócić się tyłem i osądzać ich ze wzgardą.
W tej wypowiedzi słyszę refleksy z Ojca koncepcji duchowości dialogu - przekonanie, że moje poczucie tożsamości religijnej nie może ranić drugiego człowieka. Dla mnie z konstatacji, że Żydzi nie przyjmują Jezusa właśnie z powodu miłości do Boga, a nie ze wzgardy dla Jezusa, otwiera się zupełnie nowa perspektywa: prawda, którą posiada nasz Kościół nie jest jedyną prawdą, możliwe są także inne prawdy. Ojciec Laurence Freeman w swojej fenomenalnej książce Jezus, wewnętrzny Nauczyciel zwraca uwagę na to, że w tej nowej perspektywie fundamentalną kwestią jest pytanie Ewangelii: "a wy za kogo mnie uważacie?".
Osoba Jezusa łączy i dzieli. W jednej z moich książek przytaczam słowa pewnego rabina: "chrześcijanie mówią, że On już przyszedł, my mówimy, że On dopiero przyjdzie; miejmy cierpliwość, poczekajmy!". To "poczekajmy" nie odnosi się do określonego pokolenia, ale do nas wszystkich, chrześcijan i Żydów. "Poczekajmy" czyli nie róbmy z tego jakiegoś wielkiego sporu. Nie wykluczajmy się... Żydzi nie muszą w Jezusie uznać mesjasza. I trzeba to zrozumieć. Próbuję pojąć różnorodność wrażliwości ludzkiej, za którą stoją głębokie przekonania i potwierdzenia. W słowach rabina, które przytoczyłem, nie ma wzgardy dla Jezusa, wszak Jezus to Żyd. Wielu Żydów z sympatią mówi o Jezusie jako nauczycielu i mistrzu, ale nie są w stanie zrobić kroku dalej i uznać Go za mesjasza. Albo - jak rabin Byron L. Sherwin - uważają, że Jezus był "mesjaszem, który zawiódł". Nie jestem pewien, czy dobrze interpretuję te intuicje Sherwina, ale być może oznaczają one: Jezus nie jest prawdziwym mesjaszem, bo mesjasz musi najpierw zostać sprawdzony, jego przyjście ma spowodować odnowienie świata, ma okazać swą moc. Przyszedł Jezus, a gdzie jest to odnowienie świata? Po drugiej wojnie światowej i Holocauście świat jest nadal wielką rzeźnią - dlaczego? Wiemy, że wy, chrześcijanie, mówicie, że świat już jakoś się odnowił, że w głębi zaczęło się coś wielkiego, i ta przemiana idąca od wewnątrz dokonuje się stopniowo coraz dalej. Próbujmy się rozumieć wzajemnie, mówi rabin Sherwin. Myślę, że to dobrze pojęta tolerancja religijna.
Taka tolerancja to pewien rodzaj... cnoty.
Właśnie! Konferencja Generalna UNESCO w przyjętej 16 listopada 1995 roku Deklaracji Zasad Tolerancji nazywa tolerancję "współczesną cnotą, która sprawia, że możliwy jest pokój". Tolerancja nie ma nic wspólnego z postawą: muszę być tolerancyjny, więc przyjmuję, ale z cierpieniem. Ja rozumiem tolerancję pozytywnie, jako akceptację, i uważam, że właśnie tak rozumiana tolerancja powinna w religii odgrywać wielką rolę. Jeśli to ma być cnota, to nie może oznaczać ścierpienia kogoś, ze wściekłością! Tolerancja akceptująca może spowodować, że osoba Jezusa nie będzie nas dzielić - o ile nauczymy się traktować siebie z życzliwością i dostrzegać to, co prawdziwie łączy.
Bo, jak pisał o chrześcijaństwie ks. Tischner: "Dziś stajemy przed okresem, w którym poszukiwanie i potwierdzanie tożsamości będzie się dokonywać poprzez odkrywanie podobieństw. (...) Dotąd potwierdzaliśmy różnice, z których wylęgały się przeciwieństwa i krwawe sprzeczności. Nadszedł czas odwrotu. Zabitych już nie wskrzesimy, ale pokochawszy różnice, być może dojrzejemy do głębszego zrozumienia".
Mam nadzieję, że etap akcentowania tego, co nas różni i co dzieli równocześnie, powoli kończy się i teraz próbujemy znaleźć porozumienie. Gdy religia dzieli i jest chłodna, wojująca, nieprzejednana, to ludziom trudno uwierzyć, że może być czymś wspaniałym, wielkim, szlachetnym. Fałszywie pojmowana religia nie przemienia naszego wnętrza. Na szczęście przemienia nas Jezus, który pociągał, pociąga i będzie pociągał. Sam powiedział, że wszystkich przyciągnie do siebie. Nie wiemy, jak potoczą się losy świata, być może upłyną wieki, zanim dojrzejemy do tego "głębszego zrozumienia", ale On będzie pociągał. Jezus jest wielkim magnesem, Jego Ewangelia adresowana jest do wszystkich, do całego świata. Przytaczamy często Jego słowa: "Idźcie i nauczajcie", a w oryginale powiedziano: "idźcie i czyńcie uczniami". Narody czyńcie uczniami, niech uwierzą w to wszystko, co mówiłem i za co życie swoje oddałem. Czyńcie ludzi przyjaciółmi...
Mówimy o pewnym przełomie, nowym etapie w historii chrześcijaństwa... Przywoływany przez Ojca w Chrześcijaństwie nadziei o. Aleksander Mień postawił wręcz tezę, że "historia chrześcijaństwa dopiero się zaczyna. Wszystko to, czego dokonano w przeszłości, wszystko to, co nazywamy obecnie historią chrześcijaństwa, jest zaledwie sumą prób, jedne z nich były niezręczne, a inne nieudane w realizacji". Zatem co to znaczy być dzisiaj chrześcijaninem, skoro ciągle jesteśmy na początku drogi, wszyscy dopiero zaczynamy?
W makroskali czasu te dwa tysiące lat chrześcijaństwa są jak mgnienie. Historia chrześcijaństwa, którą mamy już za sobą, studzi nasze wszystkie wyobrażenia o naszej - chrześcijan - wielkości, tryumfach i przewadze. Nie, to nie tak... My wszyscy, od góry do dołu hierarchii, jesteśmy nieudolnymi uczniami. Od najprostszego wierzącego, aż po tego, który mieni się następcą świętego Piotra - wszyscy jesteśmy uczniami Ewangelii. Bycie uczniem, uczniostwo to kategoria bardzo mi droga i bliska. Dzieje chrześcijaństwa naznaczone błędami, a nawet ludzką krwią pokazują, jak często byliśmy uczniami niepojętnymi. Doktrynerstwo brało górę nad pierwszym, najważniejszym Jezusowym przykazaniem: "nowe przykazanie daję wam, byście się wzajemnie miłowali", a zatem rozumieli, byli dla siebie życzliwi. A my dzisiaj nie potrafimy sięgać do rejestru miłości w takich codziennych relacjach, w byciu ze sobą i obok siebie. Świadectwem pierwszego przykazania jest kultura życzliwości i zrozumienia, o którą tak dziś trudno.
Ja też mam wrażenie, że chrześcijaństwo jest dopiero w swoich początkach. I tu pojawia się również pewien dramat chrześcijaństwa i kultury europejskiej, bo ono nie wydało jeszcze wielkich owoców, a Europa wyrzeka się go. Być może Europa jest pierwszą wielką cywilizacją, która wyrzeka się swoich korzeni religijnych. W Stanach Zjednoczonych religijność jest różnorodna i żywiołowa, a Europa jakby wstydziła się dziś swoich korzeni religijnych. Być może ludzie uznali, że religia chrześcijańska za mało uszlachetnia i nie daje tego, co obiecuje. Księga Księgą, Biblia Biblią, głoszenie słowa głoszeniem..., a życie toczy się swoim torem. Dzieje się tak, gdy religijność jest powierzchowna - ona nie zmienia życia. Myślę, że ci, którzy mówią, że Ewangelia jest wciąż przed nami, mają rację. Podzielam tę opinię z całego serca.
Może Ewangelia zawsze będzie przed nami?
Tak, ona zawsze będzie nas wyprzedzać. Będzie jak wielkie lustro ustawione przed nami, abyśmy zobaczyli, jacy jesteśmy, jacy z nas chrześcijanie. Konfrontacja z ewangelicznym lustrem może sprawiać ból. Zwłaszcza gdy zobaczymy, że nieraz koncentrujemy się na sprawach drugorzędnych, że nasza religijność spłyca się, że zwalczamy się wzajemnie. Troska o ortodoksję może przerodzić się w wielkie doktrynerstwo - wypaczające i dyskredytujące w ogóle całą religijność. I tego niebezpieczeństwa bardzo się obawiam.
To uczucie, czy raczej przeczucie, o którym mówili podobnym głosem ojciec Mień i ksiądz Tischner, chyba towarzyszy dziś wielu chrześcijanom. 
Oni zwerbalizowali to, co powinno nas czynić pojętniejszymi uczniami. Być uczniem, to uczyć się stale, korygować dostrzeżone błędy. Wszystkim nam się wydaje, że znamy Nowy Testament, znamy Biblię, ale czy tak rzeczywiście jest? Biblia jest księgą wciąż na nowo odkrywaną, wciąż nieznaną. I dobrze, że taka jest! Potrafimy przecież osłuchać się ze słowami i wyłączyć ze słuchania, słowa nie robią już na nas wrażenia. Tymczasem Ewangelia to wezwanie, które trzeba usłyszeć. Prawda jest taka, że Ewangelię - także we własnym, prywatnym życiu - jeszcze wciąż mamy przed sobą. To, co już zrobiliśmy, to wciąż za mało. Trzeba robić więcej. Do końca swoich dni dawać świadectwo Ewangelii. Jeśli towarzyszy nam poczucie uczniostwa, to łatwiej o cierpliwość do samego siebie. A to ważne, bo gdy brakuje nam cierpliwości do samych siebie, to nie mamy go też do innych ludzi, widzimy źdźbło w oku brata, siostry, a belki nie dostrzegamy w swoim oku...
Uczniostwo, jak Ojciec podkreśla w swoich pismach, to jest zdolność do ciągłej przemiany. A żeby się przemieniać, trzeba mieć w sobie nadzieję czy przynajmniej oczekiwanie nadziei. Ojciec podaje przepiękną modlitwę św. Tomasza Morusa: "Daj mi, Panie, dobre trawienie, a także coś do strawienia... Obdarz mnie duszą, której obca jest nuda, która nie zna szemrania, wzdychania i skarg. I nie pozwól, abym zbytnio troszczył się o to rozpychające się Coś, które nazywa się Ja. Panie, obdarz mnie poczuciem humoru, daj mi łaskę rozumienia żartów, abym zaznał w życiu nieco szczęścia i podzielił się nim z innymi". Nam chyba brakuje i radości, i nadziei. Na 220 sklasyfikowanych państw Polska, państwo chrześcijańskie, jest na 209 miejscu jeśli chodzi o rozrodczość. Nie mamy dzieci. Dzieci nie przychodzą na świat tam, gdzie nie ma radości i nadziei. Co dwie godziny ktoś w Polsce popełnia samobójstwo...
W autentycznej duchowości chrześcijańskiej jest miejsce na radość i nadzieję. Bez nich byłaby ona smutną karykaturą chrześcijaństwa. Chrześcijaństwo potrafi promieniować nadzieją, pogodnym, mądrym, a nie naiwnym, płytkim - "wszystko będzie dobrze" - optymizmem. Chociaż rzeczywiście "wszystko będzie dobrze", jak pisała angielska czternastowieczna mistyczka Julianna z Norwich w nieco innym kontekście nadziei. Jezus mówił jej w objawieniach, że kiedyś wszystko będzie dobrze, że Bóg poradzi sobie z tą naszą ludzką historią. Ale to jest nadzieja, do której zmierzamy, nadzieja nowego świata, pojednanego w jakimś kresie, znanym tylko Bogu. Już w śmierci wchodzimy w ten świat. Co się dzieje, gdy chrześcijaństwo traci zdolność do takiej pogodnej nadziei i do radości? W Księdze Nehemiasza jest piękny obraz: Nehemiasz każe Izraelitom ubrać się świątecznie i podać potrawy w dzień niezwykły, bo to był dzień radości z tego, że Bóg przemówił kiedyś, radości z Prawa Tory. I wtedy padają słowa: "nie bądźcie przygnębieni, gdyż radość w Panu jest waszą ostoją". Radość jest wielką siłą, podporą. Jeżeli nie ma radości, to nie ma dynamizmu i perspektyw. Smutek sprawia ból - smutny człowiek kurczy się i maleje. A radość rozpromienia, otwiera serce, poszerza spojrzenie. Ona jest czymś bardzo ważnym także w nauczaniu Jezusa, który zalecał prosić Ojca, "aby radość wasza była pełna".
Niektórzy klasyfikują Ojca jako człowieka podwójnej nadziei: nadziei ekumenicznej i nadziei powszechnej - nadziei pojednania kiedyś wszystkich stworzeń z Bogiem.
To, że chrześcijaństwo weszło na drogę ekumenizmu, że chrześcijanie przestali wzajemnie oddzielać się od Boga, jest moją radością i nadzieją. A przynajmniej zaczęli nieco obniżać mury, którymi oddzielali się od wyznawców innych religii. W ciągu stulecia, tego ekumenicznego dwudziestego wieku, nie dało się wielu rzeczy naprawić i doprowadzić do wielkich pojednań. Ale to jest zadanie na przyszłość. Zresztą, jedność jest wielkim zadaniem i od wieków wielkim dążeniem Kościoła. Przezwyciężać podziały, nie kłócić się i nie wyłączać wzajemnie ze sfery Bożej życzliwości, to ideał, do którego będziemy stale przynaglani. Wykluczając innych, odbieramy im nadzieję. A, niestety, był taki czas, że uważaliśmy, że nie ma zbawienia poza Kościołem, czy wręcz nawet poza Kościołem rzymskokatolickim, jak stanowił Sobór Florencki. Choćbyś krew swoją przelał, choćbyś oddał całe swoje mienie, jeżeli nie jesteś członkiem Kościoła Katolickiego - nie ma mowy o twoim zbawieniu. Orzeczenia soborowe odbierały nadzieję na zbawienie Żydom, poganom, wyznawcom innych religii i innych wyznań. Całe społeczności wysyłano na zatracenie! Nadzieja tylko dla nas? Tylko my jesteśmy wybrańcami? 
I znowu odzywa się ta prastara tendencja do wykluczania innych... My w centrum - reszta niech idzie nawet na zatracenie. 
Tam, gdzie jest nadzieja, nie ma wykluczania?Jeśli nadzieja nie przenika naszych dążeń do pojednania, do braterstwa, do życzliwości, to nie będzie pełnej radości w chrześcijaństwie. Będzie chora, niepojednana i pełna niedopowiedzeń religia. 
Ku pojednaniu Kościołów i ku dialogowi religii idziemy z trudem, powoli, jednak ten ekumeniczny ruch jest coraz lepiej widoczny i odczuwalny. I to jest moja radość! Trzeba poważnie wziąć sobie do serca pojednanie między Kościołami chrześcijańskimi i dialog z innymi religiami. A nawet iść dalej - ku dialogowi z niewierzącymi, o czym mówi dokument Kościołów europejskich "Charta Oecumenica".
Jeśli chcemy wejść na drogę takiego dialogu, to nie możemy tkwić w pancerzu agresywnej pewności. Trzeba pozostać pokornym - lub skromnym, jeśli ktoś nie lubi słowa "pokora", w swojej wierze. Uczeń musi być skromny, bo uczeń się uczy. I na zawsze pozostanie uczniem. Jesteśmy "uczniami Boga", jak czytamy u świętego Jana, i przez to nasze uczniostwo prowadzi droga do radości i nadziei w chrześcijaństwie. Radości nie brakowało wspomnianemu wcześniej świętemu Tomaszowi Morusowi, który nawet przed straceniem żartobliwie upominał kata, żeby nie uszkodził jego wąsów, gdyż one nie dopuściły się zdrady. Człowiek wiary nie jest ponury. Ponurość to coś, co rozpycha się w człowieku i czyni go centrum wszystkiego. Oczywiście nie należy tego egocentryzmu mylić ze zdrowo pojętą miłością siebie samego i akceptacją siebie.
I z szacunkiem.
Tak, z szacunkiem dla siebie samego! Bo przykazanie mówi: będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego! Kto nie umie zaakceptować siebie, ten nie pogodzi się także z innymi. Stale krzywo na nich patrzy, krzywdzi ich i rani. Trzeba mieć w sobie akceptację i umieć nieraz wybaczyć samemu sobie, aby umieć także wybaczać innym. Miłość, zdrowa miłość siebie, wnosi także zdrowie w naszą religijność. Dla człowieka, który ma poczucie humoru, jest zdolny do samokrytycyzmu i gotowy do pracy nad sobą, religijność staje się ustawiczną pracą. On wie, że wiara to nie jest coś, co można zbudować w ciągu roku, miesiąca, tygodnia, jakiegoś jednego momentu oświecenia.
Nie. Religia - z łacińskiego religare, czyli powiązać, związać, spajać - to stale wiązać na nowo więź przyjaźni z Bogiem. To ustawiczny i radosny trud w naszym dążeniu do Boga. To jest spokojna, pogodna i ufna praca na całe życie.
KS. WACŁAW HRYNIEWICZ OMI jest teologiem i ekumenistą, emerytowanym profesorem KUL. Był konsultorem Sekretariatu ds. Jedności Chrześcijan w Watykanie, członkiem Międzynarodowej Komisji Mieszanej do Dialogu Teologicznego między Kościołem rzymskokatolickim i Kościołem prawosławnym, a także zespołu przygotowującego tekst dokumentu "Charta Oecumenica". Wykładał na wielu zagranicznych uczelniach. Laureat wielu nagród, odznaczony Krzyżem Kawalerskim OOP. Autor wielu prac poświęconych chrześcijaństwu i nadziei powszechnego zbawienia, m.in.: Dlaczego głoszę nadzieję; Bóg wszystkim we wszystkich. Ku eschatologii bez dualizmu; Nadzieja w dialogu; Mądrość nadziei.
BOGDAN BIAŁEK jest psychologiem, redaktorem naczelnym miesięcznika "Charaktery", prezesem Stowarzyszenia im. Jana Karskiego, wiceprzewodniczącym Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów. Jest inicjatorem i organizatorem licznych otwartych spotkań na temat relacji polsko-żydowskich. Organizuje Kieleckie Spotkania Chrześcijańsko-Żydowskie. Laureat wielu nagród. Związany ze Światową Wspólnotą Medytacji Chrześcijańskiej (WCCM).

Wywiad pochodzi z czasopisma Medytacja - dla kogo? po co? jak?

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Nadzieja jest dla wszystkich
Komentarze (5)
W
wiara
27 listopada 2014, 13:53
Portal www.TwojaParafia.pl powstał w hołdzie Papieżowi – Świętemu Janowi Pawłowi II z myślą o zaangażowanie w dzieło szerzenia kultu Miłosierdzia Bożego. Dołącz do nas !
K
kaczor
22 listopada 2014, 18:35
Ponoc nadzieja to matka glupich niemniej lepiej byc glupim z nadzieja niz beznadziejnie glupim
R
rafi
22 listopada 2014, 10:35
Odniosę się do zdania "Być może czysto intelektualna religijność odpowiada ludziom o umysłach ścisłych, matematycznych...". Napiszę coś o sobie, bo ja właśnie jestem osobą o takim ścisłym, matematycznym umyśle. Przez wiele lat wyobrażałem sobie niebo jako zbiorowisko ludzi, którzy mają opanowane cnoty chrześcijańskie w stopniu doskonałym. Wiadomo, chrześcijaństwo jest drogą do doskonałości - pozostaje jedynie kwestia, na czym polega owa doskonałość? Przez wiele lat miałem takie podejście, w którym to pojęcie doskonałości mieszało się z perfekcjonizmem. Chodziło o to, by wszystko wykonywać jak najlepiej, by w coraz większym stopniu spełniać "wymogi Ewangelii", które są ogromne. Tylko że w tym wszystkim czegoś brakowało... W pewnym momencie załapałem, że perfekcjonizm to jest jakaś totalna porażka. Bo prowadzi do tego, że owszem, wszyscy są mili, bo tak nakazuje Biblia, są dobrzy dla siebie, bo tak nakazuje Biblia, czynią sobie uprzejmości, ale nikt z tych osób nie jest "sobą". Każdy jest tylko wyuczonym robotem, z zaprogramowanymi regułami. Pomyślałem sobie, że życie chrześcijańskie nie może sprowadzać się do codziennego odtwarzania programu pt. "miłośc". Miłość jest czymś, czego nie da się zaprogramować. A ja mam ogromną potrzebę bycia kochanym. Ale pragnę być autentycznie kochany a nie, by ktoś zachowywał się wobec mnie tak, jakby mnie kochał. Nie potrzebuję by ktoś odtwarzał wobec mnie program pt. "miłość". Ludzka miłość jest ułomna. Bardzo ułomna. Ale poznałem, że Jesus kocha prawdziwie. I to mnie trzyma blisko Jezusa.
S
strada
22 listopada 2014, 13:39
Ta ułomna ludzka miłość, choć zawsze taką pozostanie,potrafi być też wspaniała, wielka, zachwycająca. W niej również nie chodzi o perfekcjonizm
R
rafi
22 listopada 2014, 16:57
Owszem, ale te wszystkie miłości są niczym wobec miłości Jezusa. [url]http://www.youtube.com/watch?v=5JnbF79K0gU[/url] To jest tylko jedno świadectwo tego, jak Jezus działa. Znam takich świadectw mnóstwo...