Coraz mniej ludzi ochrzczonych świadomie pragnie wieczności. To nie wina skradającego się ateizmu, lecz rosnącego dobrobytu i słabnących relacji międzyludzkich.
"Niech Bóg da wam światłe oczy serca tak, byście wiedzieli, czym jest nadzieja waszego powołania" (Ef 1, 18).
Nie chcę zaczynać od tego, że naszym celem jest niebo i dlatego powinniśmy się starać, by do niego wejść. Najpierw z tego powodu, że odejście Chrystusa jest pewną koniecznością, która niczego nie zamyka, lecz otwiera jeszcze bardziej. Poza tym, wniebowstąpienie Jezusa wcale nie było definitywne, bo przecież nieco później ukazał się On Szawłowi na drodze do Damaszku.
"Pożyteczne jest dla was moje odejście" - mówi Jezus (J 16, 7). Musiał się usunąć, aby Duch święty mógł działać. Najpierw zniżył się stając się człowiekiem, a po Zmartwychwstaniu usuwa się niejako w cień - w nowy rodzaj obecności.
A jednak wniebowstąpienie Jezusa stawia pytanie o wieczność, nie tylko tę odległą, ale tę już obecną na ziemi. Właśnie zamieszkiwanie Ducha Świętego w wierzących jest już udziałem w wieczności.
Tymczasem coraz mniej ludzi ochrzczonych świadomie pragnie wieczności. Cierpią na duchową krótkowzroczność i jednowymiarowość. Żyją doraźnymi celami. Nie usychają z tęsknoty za Bogiem. Nie pragną nieśmiertelności, bo jej, w przeciwieństwie do wielu dóbr konsumpcyjnych, nie da się na ziemi złapać za nogi. Jak nigdy dotąd ludzkie pragnienie stoi przed niemalże nieskończoną liczbą możliwości, których może się uchwycić. Świat stał się tak różnorodny i tyle daje, że życie z Bogiem wydaje się wyblakłą propozycją.
Kiedyś pewna osoba wyżaliła mi się, że bardzo poświęca się dla swojego syna, którego samotnie wychowuje. Nie czuła się z tym dobrze, bo często musiała z tego powodu rezygnować z różnych wspaniałych rzeczy. No i pytała, co z tego będzie mieć, że się tak poświęca i na nic innego nie ma czasu. Gdy wskazałem, że Bóg jest nagrodą, odpowiedziała: "Co mi po Bogu, skoro już nie będę żyła…. Ja żyję teraz". Ciekawe, jak blado Bóg wypadł w porównaniu z wszystkim innym... A ja nie miałem na myśli życia dopiero po śmierci.
Bóg najczęściej "wypływa" na wierzch naszej świadomości, gdy dopada nas nagły brak, którego nie potrafimy sami zaspokoić. Chcielibyśmy coś mieć w garści i decydować, kiedy Bóg powinien się ujawnić w naszym życiu, a kiedy nie. Ważne jest wtedy to, co Bóg daje, a nie to, kim jest.
Gdy św. Paweł chciał powiedzieć, czym chrześcijanie różnią się ówczesnych pogan, napisał, że ci drudzy "nie mają Boga ani nadziei na tym świecie" (Por Ef 2, 12). Zwróćmy uwagę, że nie chodzi o Boga i nadzieję w przyszłym świecie, ale w obecnym.
Benedykt XVI komentując te słowa w encyklice "Spes salvi", pisze, że poganie mieli bogów i religię, "ale ich bogowie okazali się wątpliwi, a z ich pełnych sprzeczności mitów nie płynęła żadna nadzieja. Pomimo, że mieli bogów, «nie mieli Boga» i w konsekwencji żyli w mrocznym świecie, bez jasnej przyszłości".
Życie w mrocznym świecie to przeciwieństwo nadziei. Jeśli nic po śmierci nie ma albo jest coś, co w sumie niczym się nie różni od tego świata, to w zasadzie jesteśmy zamknięci w błędnym kole beznadziei. Mieć chrześcijańską nadzieję to najpierw po prostu spodziewać się czegoś poza tym życiem. To widzieć w obecnym życiu drogę, a nie cel.
Św. Piotr w swoim Pierwszym Liście ujmuje to jeszcze inaczej. Pisze, że "Ojciec Pana naszego Jezusa Chrystusa (…) przez powstanie z martwych Jezusa Chrystusa na nowo zrodził nas do żywej nadziei". Pierwsze pytanie, które mi się tutaj nasuwa brzmi: Czy może istnieć "martwa" nadzieja? Myślę, że może. Dzieje się tak właśnie wtedy, gdy "człowiek chce dopiąć swego w horyzoncie świata" (Bernhard Welte) . Martwa nadzieja dotyczy tego, co wprawdzie jeszcze nie nadeszło, ale pojawi się w pewnym momencie w tym świecie jako źródło naszych wysiłków. Kto zaczyna się uczyć języka, ma nadzieję, że kiedyś go opanuje. U podłoża tej nadziei leży przekonanie, że sami sobie zawdzięczamy wiele dóbr. Nie jest ona zła, choć ambiwalentna. Potrzebujemy takich cząstkowych nadziei, które motywują nas do działania. Ale ta nadzieja ostatecznie też się skończy z chwilą śmierci, a życie wieczne nie jest naszym tworem i nie osiągamy go naszym wysiłkiem.
Inną formą martwej nadziei może być skrajny indywidualizm. Św. Piotr pisze o zrodzeniu "nas", a nie pojedynczego wiernego. Nadzieja chrześcijańska zawsze wiąże się ze wspólnotą. Jacek Bolewski SJ zauważa, że "przeważnie żyjemy w świecie, który sami sobie wybieramy. W rzeczywistości każdy żyje w swoim świecie lub inaczej: w granicach, które sam określa i które mogą się zmieniać". Dla wielu ludzi świat, a także moralność, ogranicza się do tego, co odczuwają, do ich własnego doświadczenia, a często jedynie do tego, czego dowiadują się w mediach. Wtedy nie ma innego świata poza moim "ja".
Martwą nadzieją można żyć także w obrębie religii, gdy wykorzystuje się jej zasoby do osiągnięcia tylko własnego zbawienia. Chrześcijanin jest jednak powołany zawsze, by wspierać innych w drodze do Boga. Innym przejawem instrumentalizowania religii jest jej wykorzystywanie do celów związanych wyłącznie z tym światem. Człowiek wprawdzie używa jej języka i symboli, ale chce uczynić z religii przykrywkę dla jego doraźnych dążeń.
Żeby wieczność w ogóle wpływała na nasze życie, a nie była tylko jedną z informacji czytanych na portalach i w gazetach, musimy otrzymać "światłe oczy serca". I to od samego Boga. Dokładnie św. Paweł prosi, aby Bóg "oświecił oczy serca". Pojawia się tutaj forma greckiego czasownika "photizo" - "rzucać światło, oświecać". Światło istnieje po to, by dostrzec rzeczy, które ukrywają się w ciemności. One tam są, ale ich bez światła nie widzimy. Oczy serca odnoszą nie do zmysłowego widzenia, lecz do wewnętrznego poznania, do zmysłu duchowego. To światło jest poznaniem, a my możemy je rozpoznać i przyjąć. Bóg sprawia, że widzimy duchowym rozumieniem. Objawia nam, po co żyjemy, jaki jest nasz cel, który przekracza ten świat. Człowiek nie może tego wyraźnie zobaczyć sam z siebie.
W "Kontemplacji dla uzyskania miłości" w Ćwiczeniach Duchowych św. Ignacy Loyola każe rozważyć najpierw "jak wiele uczynił Pan nasz, dla mnie; jak wiele mi dał z tego, co posiada" (ĆD 234) a potem, "jak Pan pragnie mi dać samego siebie, ile tylko może". Są więc Boże dary i sam Bóg, który jest darem. O tym ważnym rozróżnieniu przypominają także inni mistycy. Na przykład, św. Jan od Krzyża zaznacza, że w chwilach oschłości na modlitwie, gdy nie przeżywamy szczególnych uczuć, nie mamy świetnych refleksji, gdy przez długie miesiące nasza modlitwa o coś wydaje się niewysłuchana, umożliwiamy bezpośrednie udzielanie się Boga nam. Niewiele się dzieje, a jednak dzieje się wszystko. Zazwyczaj uczepiamy się darów Boga, o coś Go prosimy, ale czy prosimy o samego Boga? Pragnienie zjednoczenia Boga z człowiekiem jest tak silne, że chce nam dać siebie. I to nie dopiero po śmierci, lecz teraz.
Dariusz Piórkowski SJ - rekolekcjonista i duszpasterz. Pracuje obecnie w Domu Rekolekcyjnym oo. Jezuitów w Zakopanem. Jest autorem m.in. Książeczki o miłosierdziu.
Skomentuj artykuł