To osobista opowieść o tym, jak Jezus przekonał mnie o zmartwychwstaniu umarłych; opisana dla osób, które po stracie bliskich doświadczają trudności w wierze.
Ich już nie ma
Ziemia, nad którą pochylałam się na cmentarzu przekonywała mnie coraz bardziej stanowczo: widziałaś, jak osłabli, jak tracili wszystko, jak poddawali się przemijaniu. Jak zgaśli. Oddałaś ich tej ziemi. Stali się nią. Jest tylko to życie, tu. Jakie niebo? Jakie obcowanie dusz? Marnie napisana bajeczka.
Czy nie wierzyłam w nic? Nie. W Boga jako Stwórcę wierzyłam nadal. Piękno świata i mądrość funkcjonowania organizmów, uporządkowana ewolucja stworzeń i ogrom kosmosu nie mogły powstać z niczego, to dla mnie było nadal jasne.
Jednak idea życia wiecznego, nieśmiertelności duszy stała się naiwna, stworzona ewidentnie na potrzeby cierpiącego po stracie. Szkiełko i oko zaczęło brać górę. Bo widziałam śmierć, dotykałam jej, czułam zimno umarłego ciała. "Ich już nie ma".
Te myśli przerażały mnie coraz bardziej. Przeradzały się w pewność. Życie się zaczyna i kończy. Kontakt z Bogiem - może jest prawdziwy tylko w czasie tego życia, to jest nasze lokalne, małe niebo. Nie ma innego. Umieramy, ot co. I koniec.
"Idziesz z nami do kościoła? Ty hipokrytko" szepnął mąż mrugając do mnie porozumiewawczo. Dzień wcześniej wyznałam mu moją ciemność, a On przyjął to spokojnie, nieco drwiąco, bo nie miał wątpliwości, że jest to droga. Zareagował nie zmartwieniem, ale ciekawością jak potoczy się mój kryzys - jakby oglądał kryminał, który z pewnością skończy się dobrze, ale nurtujące jest jak zostanie rozwiązana zagadka.
"Idę… ze względu na dzieci…" odparłam niepewnie.
Wierzę w personalizm
"Miałam to samo. Po śmierci Madzi. Trwało… dość długo". Przyjaciółka patrzyła mi czule w oczy przez stolik w kawiarni. "Myślę, że to może być normalne w żałobie. Idź do Maćka".
Broniłam się przed tym. Co on mi powie?... Nic nie poradzi. Ja już to wiem. Po prostu wiem. Nie ma zmartwychwstania. To bajka. Gdy wyszła do toalety, napisałam esemesa - Maciek, chyba powinnam się z tobą spotkać.
Po kilku dniach siedzę przed nim. Nie wiem jak i skąd, ale on wie, że to nie spowiedź, nie zaczyna znakiem krzyża. Patrzy w milczeniu. Zaczynają mi płynąć łzy. Trudno nie wierzyć w nic.
- Straciłam wiarę w życie wieczne.
- Nie czujesz obecności rodziców?
- Nie. Nie wierzę też w komunię świętą.
- A w co wierzysz?
Podniosłam oczy i powiedziałam zdecydowanie:
- w personalizm.
Mogło zabrzmieć groteskowo. Ale nie uśmiechnął się. Czekał.
Tymczasem ja nazwałam sens. Nawet jeśli nie ma nieśmiertelności, jeśli moi rodzice rozpłynęli się w nicości, znikną mój mąż i moje dzieci, i ja - warto szanować każdego człowieka, chronić starca i maleńkie dziecko, uśmiechać się do chorego, okazywać czułość. Wierzyłam nadal w godność osoby, szczególnie pozbawionej świadomości, niewładnej - tak, w to wszystko nigdy nie przestanę wierzyć, godność i człowiek jest wart by mu służyć, nawet jeśli nie ma nieba, nawet jeśli nie ma Boga. Temu mogę oddać życie.
Czasem zastanawiałam się, jak mogą żyć ateiści. Już wiem - pięknie. I w ateizmie życie może mieć głęboki sens. Może być ważne.
Maciek wstał i położył mi dłonie na głowie. "Panie, który stworzyłeś ją z wielką miłością, który kochałeś ją najpierw miłością jej rodziców. Daj jej znak, prosimy Cię o znak…".
Znak?... pomyślałam kpiąco. Wyrosłam już ze znaków, kiedyś widziałam je na każdym kroku. Znaki to synonim niedojrzałości chrześcijańskiej, jak On może modlić się tak infantylnie?
"… Daj jej znak, że jesteś Bogiem żywych, proszę Cię o to za wstawiennictwem jej Rodziców!".
Zbierając się już do wyjścia, powiedziałam Maćkowi, że mam jeszcze pewien kłopot praktyczny. "Obiecałam mojej fraterni napisać i powiedzieć wprowadzenie do prezentacji o bł. Pier Giorgio Frassatim, którą przygotowuje na przyjazd jego relikwii. Przecież ja tego nie mogę zrobić".
Maciek uśmiechnął się przekornie. "Przecież wierzysz w personalizm. Nie możesz ich zawieść. Obiecałaś pomoc".
I dodał poważnie - "Jeśli masz jeszcze resztkę sił, proś Piera o pomoc. Wiesz, on się nigdy nikim nie gorszył. Może ci pomoże…".
No dobrze, spróbuję. Jeśli… yhm, żyjesz, Pier Giorgio, pomóż mi. Przyjedź do mnie. Czekam tu na Ciebie.
Trzy Trumny
Wieczorem niechętnie usiadłam do internetu, by dowiedzieć się czegoś o Frassatim, skoro jakoś mam go wprowadzić. Naraz czytam, że nie przyjeżdża mały relikwiarzyk z włosem tudzież kawałkiem kości, ale… trumna. Trumna? Zwłoki? "Nie uległy rozkładowi". Filmik na youtubie, gdzie siostrzenica Frassatiego opowiada, jak lekarze przed procesem beatyfikacyjnym, ok. 1990 roku dotykali elastycznej skóry Piera, który zmarł w 1925 roku.
Nie uległ rozkładowi. Oczywiście, słyszałam wcześniej o takich przypadkach, ale nie było mi wtedy potrzebne o tym usłyszeć. Teraz - tak.
Zagłębiłam się w życiorys. Fantastyczny chłopak, lubiący wygłupy i kawały, dusza towarzystwa, śmiejący się tak dużo i głośno, że koledzy zalepiali mu buzię ciągutkami, dla chwili spokoju. Przystojniacha, zakochany nieszczęśliwie, student raczej kiepski. Ale nie ta "zwykłość" mnie uderzyła. On gdzieś się spieszył, żył szybko. Nie znaczy: nieuważnie. Chełstami pochłaniał codzienność biegnąc, jak pisał święty Paweł, jak w wyścigu. Bo bardzo tęsknił - za niebem.
On szalenie pragnął nieba i szedł tam w pośpiechu, a ten pośpiech rozkładał się i na jego stosunek, jakby lekko lekceważący do doczesnych cierpień, i na nieprawdopodobną ilość dobra, jakie tu robił. I modlitwa, codzienne Msze które kochał, i różaniec, i wielka troska o ubogich, którym rozdawał co miał i większość swojego czasu. On tu nie przynależał, nie zadręczał się troskami, jego oczy i serce faktycznie utkwione były w niebo, które widział, dla którego zaangażował bezkompromisowo całe swoje życie. "Dobra, pójdziemy na imprezę wieczorem, ale najpierw wszyscy idziecie ze mną na Mszę" mówił kolegom, i szli. On już tu był naocznie nieśmiertelny, żył tamtym życiem… Ten jego bieg, pośpiech były znamienne. Dobiegł w wieku 24 lat.
Biografia Piera mnie bardzo ujęła, ale nie przywróciła mi wiary w nieśmiertelność. Jednak dało do myślenia to życie, które już tu, w całości tchnęło czymś przyszłym. Ono bez reszty ogniskowało się wokół śmierci! Jako celu. I życie to było tak spójne, piękne, konsekwentne, że nie wyglądało na sen wariata.
Wieczorem tego dnia, gdy dzieci zasypiały, leżałam z nimi w ciemności z szeroko otwartymi oczyma, zastanawiając się co "w moim stanie" mogę uczciwie powiedzieć nad obwożoną trumną ze zwłokami Pier Giorgia. Przed oczami stanął mi obraz tej trumny w naszym dominikańskim kościele - będzie zapewne ustawiona przed ołtarzem. Tak jak… i na ten obraz natychmiast nałożył się, poklatkowo, inny - trumny z moim Tatą, którego żegnałam dokładnie w tym samym miejscu kilka miesięcy wcześniej. I trzeci, znów tam, trumna Mamy, rok wcześniej. Znajome ukłucie serca, ten piekący ból, łzy. Dobrze, że ciemno.
I nagle… zrozumiałam. Pier Giorgio… Ty faktycznie przyjeżdżasz tu dla mnie.
Godzina zero. Kapłani i wierni poszli na pobliski plac, gdzie ekipa z Włoch specjalnie wyprodukowanymi w tym celu Fiatami przywiozła trumnę z ciałem Pier Giorgia. Stamtąd kondukt przewiezie ją w procesji parafian do kościoła. Siedzę w bocznej nawie. Głos pieśni przybliża się. Nie smutnej, radosnej. Eksplozja radości! Wszyscy uśmiechnięci. Czytałam w necie, że w pewnym mieście trumnę eskortowała młodzież na rolkach!
Odwracam się i widzę, jak wnoszą trumnę… z moim Tatusiem, z moją Mamusią… - jak wnoszą trumnę z Pierem. W ośmiu mężczyzn. Nikt nie płacze… Kapłani uśmiechnięci, wszyscy roześmiani.
Po obrzędach wstępnych podchodzi o. Maciek, pyta cicho: "Gosiu?... dasz radę?..." Uśmiecham się i kiwam twierdząco głową. "Chyba dam".
"Kochani. Widok trumny w kościele nie jest widokiem łatwym. Wielu z nas…" (czuję, że niebezpiecznie łamie mi się głos, ale biorę głębszy oddech)… "przypomina rozpacz, ból i pustkę po cierpieniach i stracie ukochanej osoby".
"Dzisiaj Pier Giorgio przyjechał tutaj by to skojarzenie w nas na zawsze przełamać - wnieśliśmy trumnę do kościoła, a nie ma łez, jest wielka radość i święto. W swoim nietkniętym rozkładem 24-letnim ciele Pier Giorgio mówi nam: istnieje życie nadprzyrodzone, które jest silniejsze od procesu rozkładu, którego nie zniszczy czas i śmierć".
Droga Światła
Czułam, że dzieje się we mnie coś ważnego, a to jeszcze nie był koniec tego dziwnego, łagodnego dialogu Boga z moją duszą. Po prezentacji o Pierze miałam jechać do domu, tak umówiłam się z mężem; przed wyjściem na moment przyklękłam w ławce by się pomodlić. Naraz zaczęło się nabożeństwo, nim się zorientowałam ktoś podał mi płonącą świecę do ręki, kapłan z ministrantami stanęli przy pierwszej stacji drogi krzyżowej, tuż obok mojej ławki, tak, że wyjście "po angielsku" stało się niemożliwe. Z konieczności więc zostałam, a okazało się, że młodzież miała prowadzić Via Lucis - Drogę Światła z Pierem Giorgio. Nie miałam pojęcia co to jest. Z ciekawością więc obserwowałam.
Kapłan zaczął słowami:
Droga zmartwychwstania jest drogą życia i pocieszające jest pozwolić wspierać się przez tego, kto w śmierci już zdobył wieczność. Piotr Jerzy Frassati jest autentycznym świadkiem zmartwychwstania: jego jasne spojrzenie, jego żywotna radość, jego niestrudzone miłosierdzie mówią nam o Bogu, który zwyciężył śmierć i obiecał nam, że będzie z nami "przez wszystkie dni, aż do skończenia świata".
Okazało się, że jest to "alternatywna droga krzyżowa" - przy jej stacjach czytane są fragmenty z Ewangelii opisujące zmartwychwstanie Jezusa! Stąd świece, biały ornat, i po każdej stacji powtarzana jak refren znamienna dla mnie fraza:
Kłaniamy Ci się, Zmartwychwstały Chryste, i błogosławimy Tobie, że przez swoje zmartwychwstanie dałeś życie światu.
A więc dalej do mnie mówisz, Panie. Otwierałam oczy coraz szerzej. Lipiec, a dla mnie Jezus organizuje Wielkanoc.
I płynie opowieść. Przy każdej stacji czytany jest fragment z Ewangelii opisujący zmartwychwstanie Pana. I Jezus zaczyna mnie przekonywać… czule, ale stanowczo, przypominając kolejne sceny i świadectwa świadków. Słyszę Jego głos.
Dziecko, posłuchaj, grób był pusty. Widziały go dwie Marie, tam spotkały Anioła. Strażnicy pomdleli. Przyszli też uczniowie, oglądali puste płótna. Dalej spotkałem się z Marią Magdaleną. Potem objawiłem się uczniom w drodze do Emaus i wszystko im wyjaśniłem w Piśmie, łamałem z nimi chleb. Jeszcze nie wierzysz? Przyszedłem do uczniów, zjadłem z nimi rybę, by nie mieli wątpliwości. Pozwoliłem Tomaszowi dotykać ran po gwoździach, bo nie wierzył, jak ty. Byłem jeszcze nad jeziorem Tyberiadzkim, gdzie z miłością spotkałem się z uczniami.
Dziecko, jeszcze nie wierzysz?
Znak
Wróciłam do domu. Mąż otworzył drzwi i zobaczył mnie promieniejącą. "O! - uśmiechnął się - uwierzyłaś! Chodź, trzeba dzieci kłaść". Położyliśmy dzieci i wróciłam na nocne czuwanie - adorację z Pierem. Przed Jezusem, z Pierem, o którym wiedziałam, że jest tu ze mną żywy, obecny i ciałem, i duchem. To trudno wyrazić, ale ta obecność była niemal namacalna. Nieprawdopodobny pokój i ukojenie ogarnęło moje serce.
Słodycz, absolutne uwolnienie od trapiących mnie boleśnie lęków i przede wszystkim - wiara w życie wieczne, którą Pan Jezus "wrócił mi" przez Piera. Wiedziałam, że mam nowego, wielkiego Przyjaciela. Siedziałam z Nimi długo, jak siedzą zakochani - dokładnie tak! Straciłam poczucie czasu. W końcu, koło północy, musiałam iść… Uklęknęłam przy trumnie twarzą zwrócona do Jezusa, dłoń kładąc na trumnie. Obaj mnie przygarnęli.
Następnego dnia rano konwój z trumną ruszał do Poznania. Nie mogłam pojechać na pożegnanie, a miałam wrażenie, że nie mogę pojechać pożegnać się z Przyjacielem. Dziwne. On tam był żywy i ta świadomość była jasna. Potem w Internecie śledziłam dalsze dni peregrynacji, zazdroszcząc kolejnym spotkania z moim Pierem. Powiedziałam do męża: "chętnie pracowałabym w tej ekipie Włochów obwożącej Piera. Ależ im zazdroszczę!" Popatrzył na mnie z rozbawieniem. A ja autentycznie tęskniłam.
Nie tylko ja. Tego dnia wieczorem odebrałam zadziwiającego maila. Mój student, który był na nawiedzeniu relikwii, na adoracji siedząc niedaleko. Napisał:
"Przepraszam, jeśli będę zbyt śmiały, ale chciałem się czymś podzielić. Pojechałem dziś do Poznania żeby jeszcze dłużej być przy ciele bł. Pier Giorgio [och, jakże go zrozumiałam! sama bym pojechała!] i miałem takie poruszenie serca, by się za panią pomodlić. Modlitwy nigdy wiele. Piotr stał mi się bardzo bliski. Potrzebowałem takiego wsparcia, znaku. Pewnie to złudzenie, ale jak położyłem rękę na jego trumnie, poczułem ciepło drugiej dłoni. To było poruszające złudzenie".
Czytałam maila z dużym wzruszeniem. Pier Giorgio był także dla mnie znakiem od Boga, o który prosił Maciek. I swoich nowych przyjaciół zachęcał do wzajemnej modlitwy. A potem się okazało, że w podobny sposób zaprzyjaźniło się z Nim więcej osób. Słyszałam na przykład: "Nigdy jeszcze tak silnie nie doświadczyłam poczucia obecności świętego blisko mnie".
Mieć życie w sobie
Jezus powiedział: "Kto słucha słowa mego i wierzy w Tego, który Mnie posłał, ma życie wieczne i nie idzie na sąd, lecz ze śmierci przeszedł do życia" (J 5,24) i "Kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew, ma życie wieczne" (J 6, 54). Życie nadprzyrodzone - wiarą, nadzieją i miłością - jest jak ziarenko, które w tym życiu może rozrosnąć się w wielkie drzewo: już tu zaczyna się pulsowanie życia wiecznego, życia niebem, co na nowo zrozumiałam patrząc na dynamikę i zdecydowany kierunek życia Piera.
W niektórych, na znak dla nas, to Życie ogarnia w dziwny sposób także ciało, nie pozwalając by tknął je proces rozkładu. Pewnego dnia przyszli do Jezusa saduceusze, którzy, podobnie jak ja, uznali, że nie ma zmartwychwstania. Jezus im przypomniał, że Mojżesz nazwał Boga "Bogiem Abrahama, Izaaka i Jakuba" i powiedział, że Bóg nie jest Bogiem umarłych, lecz żywych.
Nie gniewał się na mnie, że doświadczona bardzo trudnym odchodzeniem Ukochanych poddałam się lękowi o życie, o siebie, o dzieci… Przysłał Posłańca. Pier Giorgio nosił w kieszeniach na małych karteczkach adresy chorych i ubogich, do których miał przyjść. Pan Jezus dał mu karteczkę z moim adresem. I mojego studenta. I wielu innych.
Jest Bogiem moim i moich Rodziców.
Oni żyją.
Skomentuj artykuł