Trzy pielęgniarki: dwie Boże służebnice, jedna błogosławiona. Ciche mistrzynie brania życia takiego, jakim jest, mierzenia się z cudzym i swoim bólem, mówiące swoją pracą, jak bardzo można kochać i Kto jest źródłem takiej miłości. Są z poprzedniej epoki – a jednak, choć nie mają instagramowych kont, zaskakująco pasują do naszych czasów.
Były bardzo różne, ale jednak podobne. Zdeterminowane i troszczące się o innych, chętne do dzielenia się tym, co miały. W niesprzyjających warunkach tworzące niezwykłe rzeczy. Nieustannie i bez pretensji stawiające siebie na drugim miejscu. Oto trzy wierzące pielęgniarki, których życie z Bogiem przyniosło światu wiele dobra.
Odebrały lekcje miłości i nie zmarnowały ich
Marta Wiecka, Rozalia Celakówna, Maria Epstein. Wszystkie trzy łączy podobny początek życia: dom, w którym dbano o patriotyczne i religijne wychowanie dzieci. Marta Wiecka, urodzona pod niemieckim zaborem w 1874 roku, pochodziła z rodziny, w której bardzo ważna była zarówno polskość, jak i wiara, a codziennością była wspólna modlitwa, czytanie pobożnych lektur, dzielenie się niedzielnymi kazaniami. W miłości do Polski była wychowywana Maria Epstein, rocznik 1875, córka warszawskiego bankiera żydowskiego pochodzenia, a brak przygotowania zawodowego nie przeszkodził marzyć o pracy przy dziełach dobroczynnych. Wiejski dom Rozalii Celakówny jako jeden z niewielu w okolicy mógł się pochwalić bogatą biblioteczką, a jej rodzice dbali o duchowy rozwój dzieci, zapraszając je do lektury pobożnych książek, wspólnej modlitwy i rozmów o rzeczach ważnych: ojczyźnie, wierze, byciu dobrym człowiekiem. Kochać znaczy służyć – tak można podsumować wielkie lekcje życia, które odebrały od swoich rodziców wszystkie trzy przyszłe pielęgniarki.
I te lekcje nie poszły na marne. Choć nie było łatwo: były przecież dziećmi zaborów, wojny, historycznych i społecznych zawirowań. Mimo to nie straciły ani wiary, ani sensu życia. Wręcz przeciwnie: warunki, jakie im przyniosło życie, stały się potężną motywacją do działania. To bardzo pocieszająca prawidłowość: że dobro, które jest w zasięgu każdego z nas, nie zależy wcale od sprzyjających okoliczności. I że to właśnie kryzys może być najlepszym powodem zmiany, która rozświetla cudze życie, daje nadzieję, ratuje przed biedą, chaosem, poczuciem bezsensu.
Umiały być przezroczyste i skupiać się na innych
To kolejna wspólna cecha naszych trzech pielęgniarek: że nie są egoistkami. Widzą ludzi potrzebujących i robią wszystko, żeby ich ogarnąć, pomóc, wesprzeć, uleczyć. Może dlatego właśnie wszystkie trzy są (cywilnie) samotne: Marta Wiecka jako szarytka, Rozalia Celakówna jako singielka, a Maria Epsteinówna jako singielka, która na koniec życia spełniła marzenie i wstąpiła do dominikanek. Może dlatego rozdają to, co mają: majątek rodzinny, pensję, umiejętności, pomysły, energię do działania, i robią to zupełnie po cichu. Zastanawiam się, czy to samo potrafiłyby w XXI wieku, w erze TikToka i nieustannego tworzenia relacji ze swojego życia – i myślę, że tak. Że byłyby tymi cichymi, dobrymi duchami, zbyt zajętymi, żeby prowadzić Instagrama i promować na nim swoją dobroczynność, przekonanymi, że prawdziwe życie jest wśród ludzi. Zwłaszcza tych, którzy potrzebują: pomocy, relacji, wysłuchania, wsparcia, zwykłego pocieszenia.
Epsteinówna, która w II wojnie z rąk hitlerowców straciła ze względu na żydowskie pochodzenie niemal całą rodzinę, nie załamała się. Przygarnęła domową służbę, podzieliła się majątkiem. Nie mając zawodu, dołączyła do Stowarzyszenia Pań Ekonomek i zaczęła działać. Jak? Mądrze, kierując się potrzebami, które widziała u ludzi wokół siebie. To jest w niej fascynujące, że była liderką, ale nie starała się mieć własnych pomysłów uszczęśliwiających świat. Pomagała najlepiej, organizując to, co naprawdę było potrzebne. Zaczynała od przerabiania ubrań dla ubogich, skończyła jako dyrektorka założonej przez siebie Szkoły Pielęgniarek.
Najmłodsza z nich była Rozalia. Pochodząca z małej wsi – Jachówki, bardzo chciała iść do klasztoru i próbowała wiele razy znaleźć swoje miejsce w jednym z żeńskich zakonów, jednak jej drogą okazał się szpital. O jedno pokolenie młodsza od Marii i od Marty, podobnie jak one swoją drogę do nieba odnajdowała w trudnej, pielęgniarskiej robocie. Dostała pod opiekę prostytutki z oddziału chorób wenerycznych: zderzenie dziewczęcia z dobrego domu z wulgarną rzeczywistością ulicy skończyło się zdumiewająco. Jej troskliwość, wiara, pokora sprawiły, że dziewczyny z oddziału nazywały ją „mamą Rózią” i przychodziły... modlić się z nią na różańcu.
Marta Wiecka jako drogę życia wybrała najpierw klasztor, i choć miała blisko do Chełmna, zdecydowała się na Kraków, bo tylko tam było miejsce także dla jej przyjaciółki. Nie żyła długo – jedynie trzydzieści lat, ale tyle wystarczyło, by zasłużyła sobie na opinię doskonałej pielęgniarki, która nie tylko troszczy się o cielesne zdrowie pacjentów, ale wspiera leczenie opatrunkami zakładanymi na duszę. Gdyby żyła w XXI wieku, jestem pewna, że to właśnie do niej pisaliby ludzie szukający rozwiązania duchowych problemów, inspiracji, jak żyć bliżej Boga – a ona cierpliwie, rezygnując ze snu i czasu dla siebie, odpisywałaby im na wiadomości, tłumacząc, że Bóg naprawdę jest blisko i kocha.
Były mistrzyniami znajdowania czasu w niedoczasie
Niezwykłe jest to, że Rozalia - krakowska pielęgniarka, która poświęcała chorym cały czas i pieniądze, która brała za innych nocne zmiany i nie oszczędzała się ani trochę – miała jeszcze w życiu przestrzeń na to, by prowadzić mistyczne rozmowy z Bogiem, a później przez sześć lat doświadczać nocy ciemnej, podobnie jak wielcy święci: Jan od Krzyża i Teresa od Dzieciątka Jezus. Z fascynacją czytam życiorys Marii Epstein, która stworzyła takie mnóstwo dobrych miejsc i inicjatyw, że zastanawiam się, kiedy ta kobieta sypiała – a przecież jej relacja z Bogiem musiała rozwijać się przez całe życie, skoro starość postanowiła spędzić u Jego boku w klauzurowym zakonie dominikanek. Patrzę na Martę, do której przełożone wysyłały ludzi z duchowymi problemami, bo wiedziały, że jest im w stanie pomóc najlepiej – i zastanawiam się, jak do takiej mądrości mogła dojść dziewczyna przed trzydziestką. Myślę, że tylko jednym sposobem, czyi takim zabieganiem o mądrość, którą opisuje Pismo Święte: „ci ją znajdą, którzy jej szukają, uprzedza bowiem tych, co jej pragną, wpierw dając się im poznać”.
To mistrzostwo życia z Bogiem w codzienności przynosiło piękne efekty. O Marcie biografowie napiszą, że na jej oddziale nikt nie umierał bez sakramentu pojednania – i że zdarzyło się niejeden raz, że Żydzi, którymi się opiekowała, prosili o chrzest. Nie wybierała sobie chorych ze względu na narodowość ani wiarę. Co było jej siłą w pracy, o której można powiedzieć wszystko poza tym, że jest lekka i przyjemna? Modlitwa – czyli nieustanne spotykanie się z Najwyższym w każdym momencie dnia.
Podobnie było z Rozalią Celakówną: na jej dyżurze nikt nie umierał bez sakramentów, a ludzie dalecy od Kościoła nawracali się i pragnęli Bożej bliskości. Entuzjazm i wytrwałość Marii Epstein pociągały ludzi wokół niej do działania przynoszącego światu dobro – była iskrą, która rozpalała środowisko, a mimo to potrafiła nie trzymać się kurczowo dzieła swojego życia i jego resztę oddać Bogu, by sam zdecydował, co jeszcze może dla Niego zrobić.
Dwie Boże służebnice, jedna błogosławiona, bardzo różne, a jednak podobne. Ciche mistrzynie brania życia takiego, jakim jest, mierzenia się z cudzym i swoim bólem, mówiące swoją pracą, jak bardzo można kochać i Kto jest źródłem takiej miłości. Wydaje się, że są z poprzedniej epoki – a jednak, choć nie mają instagramowych kont, zaskakująco pasują do naszych czasów.
Skomentuj artykuł