Bardzo lubię spotkanie Maryi z Elżbietą. Jest w nim tyle radości i pokoju, że kiedy słucha się tej historii, to aż chce się bardziej żyć.
Nawiedzenie Elżbiety przez Maryję - Łk 1, 39-45
Jaki jest cel wizyty Maryi u Elżbiety? Ewangelia wprost nic na ten temat nie mówi. Na pewno Maryja nie przyszła po to, by jak kuma z kumą poplotkować o sąsiadce, albo żeby pochwalić się najnowszym ciuchem, który kupiła w galerii handlowej. Dłuższy pobyt Matki Jezusa u krewnej wskazuje, że pewnie chciała ją wesprzeć przy końcu ciąży i tuż po porodzie. Być może Maryja chciała najzwyczajniej w świecie porozmawiać o wszystkim, co się wydarzyło, zastanowić się wspólnie, co i jak powiedzieć Józefowi.
Ewangelia podkreśla radość i silną wiarę Maryi i Elżbiety. Obie kobiety otwarte są na działanie Ducha. A pierwszym owocem Ducha jest miłość, a następnie radość. Obie dzielą się tym, że doświadczyły szczególnego działania Boga, dosłownie cudu: niepłodna Elżbieta poczyna Jana, Maryja staje się Matką Jezusa bez udziału mężczyzny. To rozwiązania po ludzku niemożliwe. Kiedy wydarzy się coś zaskakującego, pierwsze co robię, to dzwonię do bliskich mi osób i opowiadam o tym, co mnie spotkało. To się wydaje naturalne, nie zastanawiam się dłużej, czy trzeba, a po co. Po prostu, dzwonię.
Maryja "poszła z pośpiechem w góry". Użyty tutaj grecki rzeczownik "spoude" oprócz pośpiechu oznacza również "gorliwość, zapał, entuzjazm, poważne podejście do sprawy’. Bo rzeczywiście tak jest. Jeśli Bóg poruszy człowieka i działa w nim, rodzi się gorliwość, radość i wielkoduszność. Człowiekowi smutnemu nie chce się nawet wstać rano z łóżka. Najchętniej przeleżałby cały dzień. Nie ma ochoty, aby zrobić cokolwiek pożytecznego. Lecz Maryja wstaje i idzie do Elżbiety, a miała kawałek do przejścia. Z Nazaretu w Galilei do Ain Karem w Judei musiała pokonać przynajmniej 120 km. Maryja idzie, aby się spotkać. I to w sumie jest najważniejszy powód jej wyprawy.
Być dla drugiego
W naszym świecie często spotykamy się ze sobą jedynie po to, żeby coś załatwić, zaspokoić jakąś potrzebę, poprosić o pomoc, pożyczyć pieniądze itd. To też jest potrzebne. Niemniej zainteresowanie człowiekiem jako takim spada. Co ciekawe, im więcej mamy technologii, środków komunikacji, udogodnień różnego rodzaju, tym, paradoksalnie, mamy mniej czasu dla siebie, zwłaszcza na spotkania twarzą w twarz. Zawsze musi wmieszać się jakiś "pośrednik" między nami. Dlatego trudno wówczas uwierzyć, że można się spotkać ot tak po prostu, zwyczajnie. Obecność wydaje się zbyt naga, uboga i nieatrakcyjna.
Św. Ignacy Loyola każe w "Ćwiczeniach Duchowych" dziękować Bogu za to, że On "we mnie mieszka, dając mi być, żyć, czuć i darząc mię rozumem". Przez całe lata nie zwracałem w ogóle uwagi na kolejność wymienionych darów. Myślałem, że tak się jakoś Ignacemu napisało, przez przypadek. Na pierwszym miejscu jest bycie, na drugim życie. Można powiedzieć, co za różnica. Czy bycie i życie to nie to samo? Rozum znajduje się na samym końcu, choć pewnie ten ostatni najbardziej charakteryzuje człowieka. Bycie nie wydaje się czymś szczególnym, bo na co dzień przywalone jest tyloma sprawami, przeżyciami, wrażeniami, że nie może się przebić do naszej świadomości. Jest takie nieuchwytne, niezauważalne, chociaż jest fundamentem wszystkiego, jak powietrze, jak sam Bóg, który przecież jest źródłem wszelkiego istnienia.
Bezinteresowność spotkania bywa utrudniona, jeśli żyjemy na powierzchni. Wtedy życie duchowe ledwie się tli. Źródło, z którego powinniśmy czerpać wiadrami, sączy się po kropelce. W takim stanie ducha spotkanie bezinteresowne często rodzi w nas obawę przed nudą, niepokojącym milczeniem, przed własną pustką, przed radykalnym ubóstwem, które mogłoby się nagle odsłonić przed innymi. Nie jest wtedy łatwo podzielić się sobą, dać coś drugiemu z siebie, bo jeśli w środku pusto, jeśli możemy podarować tylko to, co nie "nasze", co i tak wszędzie można zdobyć, przeczytać, kupić, to czy nie lepiej się wycofać?
Podobnych trudności można doświadczać na modlitwie, która jest spotkaniem z Bogiem. Niełatwo się modlić, jeśli sądzimy, że najważniejsza jest nasza aktywność, że najpierw musimy "coś" robić, a nie być. Jezus ostrzega przed gadulstwem, a zachęca do patrzenia na lilie i ptaki w trakcie modlitwy. Owszem, nie żyjemy czystym byciem. Wyrażamy się na różne sposoby w słowach i gestach. Jesteśmy duchowi i cieleśni. Istotniejsze jednak jest źródło i nastawienie, z którego te gesty i słowa powinny wypływać.
Ryzyko ubóstwa
Dlatego im w spotkaniu mniej zbędnych pośredników i "wypełniaczy", im więcej nas, a nie rzeczy i własnych interesów, tym bardziej nas ono przemienia. Niemcy używają powiedzenia, które bardzo mi się podoba. "Dzielona radość to podwójna radość, dzielone cierpienie to połowa cierpienia". (Geteilte Freude ist doppelte Freude, geteiltes Leid ist halbes Leid). Oczywiście, nie chodzi o dzielenie tych dwóch uczuć z psem lub kotem, lecz z człowiekiem i Bogiem. Zwłaszcza w czasie świąt i każdej niedzieli. A czy nie jest tak, że niedziela staje się dzisiaj jedynie dniem wolnym od pracy, a nie dniem świętowania?
Zastanawiam się, na czym skupiła się moja gorliwość przed świętami. Co chciałem zdobyć i zyskać w czasie Adwentu? I czy tylko do tego wszystko się sprowadza, aby coś osiągnąć? Czy Bóg nie oczekuje, aby dla Niego po prostu być? Czy nie oczekują tego moi bliscy? Czasem bywa tak, że człowiek niezwykle gorliwie przygotowuje na święta. Chce, aby niczego nie zabrakło: ciasta, prezenty, choinka, stroiki, potrawy. Mozoli się do tego stopnia, że w końcu dosięga go zmęczenie przygotowaniem, ponieważ materialny wymiar spotkania pochłonął większość energii i uwagi. Ciągle istnieje taka pokusa, aby zająć się głównie życiem, a nie byciem. Jest to na pozór łatwiejsze, niewymagające, ale w ostateczności bardziej męczy. Bycie jest prostsze i daje radość.
Oczywiście, atmosfera spotkania jest ważna. Nie spotykamy się, jak powiedziałem, w próżni. Ale otoczka i rzeczy, mają wspierać i wyrażać to, co dzieje się między nami na głębszym poziomie, a nie przesłaniać tego, kim rzeczywiście jesteśmy. A jeśli tam w głębi niewiele się dzieje, to co wtedy począć?
Wiele wskazuje na to, że bezinteresowność bycia, które nasyca i obdarza radością, można odkryć i docenić dopiero wtedy, kiedy doświadczy się ubóstwa. Chociażby takiego jakiego zakosztował Jezus w betlejemskim żłobie. Czy nie idziemy często dokładnie w przeciwnym kierunku?
Skomentuj artykuł