Nie gniewaj się, że się gniewasz, nie trap się tym, że nie wszystko ci wychodzi. W ten sposób nauczysz się bardziej kochać siebie i ludzi - pisze św. Franciszek Salezy.
Ten wybitny człowiek, którego dzisiaj wspominamy, jest moim ulubionym świętym, słusznie dołączonym do grona doktorów Kościoła. Historia przypisała mu miano "łagodnego doktora miłości", chociaż całe życie zmagał się z porywczością i gniewem. Pochodził z zamożnej rodziny, uczeń szkół jezuickich. W 17 roku życia przeżył pierwszy poważny kryzys wiary. Podczas dyskusji o predestynacji, przeraził się, że może być potępiony. Wkrótce potem złożył ślub czystości. Został księdzem, a następnie biskupem Genewy, w trudnym czasie wojen religijnych i podziałów między chrześcijanami. Zjednywał sobie wiele ludzi swoją łagodnością. A oto jak on sam o niej pisze:
"Możemy też praktykować łagodność na własnej osobie, nie gniewając się nigdy na siebie ani na swe niedoskonałości. Wprawdzie rozum domaga się tego, ażeby nasze uchybienia budziły w nas żal i odrazę, jednak to uczucie nie powinno zawierać w sobie goryczy, gniewu i złości. W tym właśnie wielu wykracza, bo wpadłszy w uniesienie gniewu, gniewają się, że się gniewali, są rozdrażnieni tym, że dali się ogarnąć rozdrażnieniu, niecierpliwią się, że się niecierpliwili. W ten sposób ich serca są stale pełne zniecierpliwienia i gniewu.
Co do mnie, gdyby mi na przykład bardzo zależało na tym, aby nie ulec próżności, a jednak dopuściłbym się ciężkiego upadku, nie chciałbym gromić mego serca w ten sposób: o jakżeś nędzne i wstrętne, żeś po tylu postanowieniach dało się uwieść próżności! Umrzyj ze wstydu, nie podnoś już oczu do nieba, serce zaślepione, bezwstydne, zdradzieckie, niewierne swemu Bogu - i tym podobne słowa. Chciałbym przemówić mu do rozsądku i upomnieć ze współczuciem: I co, biedne serce, wpadliśmy do dołu, którego tak usilnie postanowiliśmy unikać! Ach, podnieśmy się i wyjdźmy z tego dołu na zawsze! Wzywajmy miłosierdzia Boga i ufajmy, że przybędzie nam z pomocą, abyśmy na przyszłość byli mocniejsi. Powróćmy na drogę pokory. Odwagi! Miejmy się na baczności. Bóg nam dopomoże i da nam zwycięstwo. Na takim upomnieniu chciałbym oprzeć mocne i niewzruszone postanowienie, że więcej już nie wpadnę w tę wadę" (Traktat o życiu wewnętrznym, rozdział IX)
Jak więc Franciszek definiuje łagodność względem samego siebie? Jego zdaniem, polega ona na niewyrażaniu gniewu i złości na siebie, za to, że nie jestem taki, jakim powinienem być. Innymi słowy zwraca się do czytelnika, aby nie chłostał się negatywnymi uczuciami za swoje niepowodzenia i słabości. Bo to nic nie daje poza tym, że czyni człowieka jeszcze bardziej rozdrażnionym i powiększa jego cierpienie. Dopuszczanie do siebie czarnych myśli zadręcza a nie uwalnia człowieka z jego niedoskonałości.
Genewski biskup wyraźnie stawia granicę między złością na siebie i "żalem za nasze winy". Według niego, żal za grzechy nie oznacza surowości wobec siebie i wewnętrznego dręczenia. Ma niewiele wspólnego z pogardą i poniżaniem siebie we własnych oczach (znamienne są epitety podane w przykładzie, jak nie strofować siebie: "bezwstydne, zdradzieckie, zaślepione serce"). Nie może też polegać na karaniu siebie za własne słabości czy nawet upadki.
Prawdziwy żal musi mieć odniesienie do tego, co w człowieku dobre, do dobrych pragnień, do szerszej wizji, która nie koncentruje się tylko na niespełnionym ideale. Co ciekawe, łagodność nie jest porzuceniem stanowczości, rozmyciem wszystkiego, tylko rezygnacją z uczuciowego katowania samego siebie.
Najbardziej zastanawiający jest przykład postępowania ze sobą, który podaje sam Franciszek. Negatywny wzorzec to "gromienie serca", a pozytywny to "upomnienie ze współczuciem". Uderza nie tylko różnica w tonie "upomnienia" między pierwszym a drugim przypadkiem, ale także coś, co przy pierwszej lekturze może nam łatwo umknąć. Mianowicie pierwsze upomnienie jest wyrażone w liczbie pojedynczej i w formie nakazów. "Umrzyj, nie podnoś oczu do nieba". Nie wspominając już całej serii pogardliwych określeń. Kiedy jednak jest mowa o upomnieniu "z miłosierdziem" następuje nagle zmiana. Wszędzie pojawia się liczba mnoga i zachęta: "Wpadliśmy do dołu, podnieśmy się". Przyznam, że mnie ta różnica bardzo zaintrygowała. Skąd się wzięła? Z kim Franciszek wpadł do dołu i z kim chce się podnieść? Dlaczego mówi o sobie w liczbie mnogiej?
W obu przypadkach jest wprawdzie odniesienie do Boga, ale w pierwszym człowiek czuje się od Niego oddzielony. W drugim ufa miłosierdziu. Patrzy najpierw na Boga i widzi Go nie jako surowego i karzącego sędziego, lecz jako kogoś, kto towarzyszy, współczuje, podaje rękę, by pomóc. Od tego bowiem jak postrzegamy Boga zależy również to, jak będziemy odnosić się do siebie.
W pierwszym przypadku rozum wpatrzony w pewien ideał odrywa się od człowieka i patrzy na niego z góry, z poczuciem wyższości. Człowiek liczy tu tylko na siebie. Uważa, że sam musi stać się doskonały. Nie ma najmniejszego odniesienia do tego, że Bóg lub ludzie mogą pomóc. Jest tylko pełne rozczarowania utkwienie oczu w ideał, którego nie można zrealizować. Poczucie głębokiego zawodu, pełnego goryczy.
W drugim przypadku przemawia się sercu "do rozsądku", upomina niejako rozum, aby nie był jak bicz, który nie ma względu na ludzką słabość i przeciwstawia się uczuciom. Upomnienie ze współczuciem to inaczej patrzenie na siebie oczyma Boga. A te oczy to nie tylko wymaganie i wysoko postawiona poprzeczka, lecz także miłosierdzie, życzliwość i nadzieja.
Nic więc dziwnego, że w jednym z ostatnich swoich kazań św. Franciszek powiedział do ludzi: "Musimy przyznać, że jesteśmy słabymi stworzeniami, które niewiele rzeczy robią dobrze, ale Bóg, który jest nieskończenie życzliwy, cieszy się z naszych małych osiągnięć".
Skomentuj artykuł