Jestem przekonany, że te słowa brata Rogera były proroctwem
Dziś rocznica urodzin założyciela Wspólnoty Taizé. Publikujemy archiwalne nagranie, które z dzisiejszej perspektywy, z perspektywy problemów i wyzwań, z którymi zmaga się Kościół, brzmi naprawdę poruszająco.
Brat Roger urodził się 12 maja 1915 roku w szwajcarskiej wsi Provence.
Piotr Żyłka: jestem przekonany, że te słowa brata Rogera były proroctwem
Miałem szczęście wiele razy spotykać założyciela Taizé. W trakcie mojego sześciomiesięcznego wolontariatu widywałem go regularnie. Nie tylko na modlitwach w kościele, ale również w trakcie wspólnych posiłków z braćmi, na które jako wolontariusze byliśmy zapraszani.
Nigdy nie zapomnę obiadu, podczas którego posadzono mnie koło brata Rogera. W pewnym momencie zaczął do mnie coś mówić. Nic nie zrozumiałem. Poprosiłem dyskretnie brata, który siedział po mojej drugiej stronie, żeby mi przetłumaczył, co brat Roger chce mi powiedzieć. Nachylił się, a po chwili się roześmiał i powiedział, że on próbuje do mnie powiedzieć kilka słów po polsku. Faktycznie tak było, ale ponieważ pierwszy przeor wspólnoty Taizé był już wtedy staruszkiem i mówił bardzo cicho, po prostu go nie zrozumiałem.
Po posiłku brat Roger poprosił mnie, żebym odprowadził go do jego pokoju. Potrzebował już wtedy pomocy w poruszaniu się, więc szliśmy pod rękę. Dziś wiem, że miałem wtedy okazję prowadzić świętego człowieka, proroka, który wyprzedził swoje czasy.
Wspólnota, którą założył, zmienia Kościół i świat. A wszystko dzięki temu, że pewnego dnia młody chłopak zaufał Ewangelii, podjął radykalną decyzję, wsiadł na rower i ruszył w nieznane. Skąd miał siłę i odwagę, żeby to zrobić?
Jestem przekonany, że jego słowa o Kościele słuchającym, o powołaniu chrześcijan do posługi słuchania, to było proroctwo.
Brat Marek: był mistrzem bardzo specyficznej modlitwy
Piotr Żyłka: Chciałbym, żeby brat opowiedział trochę o ludziach, którzy mieli na brata największy wpływ, którzy brata najsilniej ukształtowali. Od kogo zaczniemy?
Brat Marek: Oczywiście od brata Rogera, bo to on przewrócił do góry nogami wszystko w moim życiu, to on odegrał największą rolę. Moje najwcześniejsze wspomnienie o nim wiąże się z moim pierwszym pobytem w Taizé. To, co zapadło mi głęboko w pamięć z tego pierwszego kontaktu – zapisałem to sobie nawet, kiedy wracałem do Polski – to fakt, że brat Roger potrafił cierpieć, nie bał się cierpienia. Jego umiejętność dawania sobie rady z ludzką kruchością, słabością i właśnie ludzkim cierpieniem poruszała mnie od samego początku.
A co to znaczy, że potrafił cierpieć?
Ludzie, którzy go znali, widzieli w nim wielki pokój. Mówili, że dostrzegają go w jego oczach. I z całą pewnością brat Roger był człowiekiem pokoju, ale równocześnie było w jego życiu wiele cierpienia. Na przykład z powodu niezrozumienia. Mówiliśmy już o tym, że na początku niewielu ludzi go rozumiało. Zdarzały się również trudne sytuacje wewnątrz wspólnoty, które bardzo go raniły i bolały. Żadna wspólnota nie jest idealna i u nas też nie brakowało sytuacji, w których brat Roger musiał sam podejmować trudne decyzje.
Jak sobie z tym wszystkim radził?
Na pewno pomagała mu modlitwa. Był mistrzem bardzo specyficznej modlitwy.
O jakiej modlitwie brat mówi?
Takiej, która większości z nas przychodzi z wielkim trudem. Wiadomo, że generalnie raczej wolimy się modlić, gdy w naszym życiu wszystko dobrze się układa. Wtedy możemy dziękować, wielbić Boga i jest przyjemnie. Jasne, modlimy się też, kiedy są trudne sytuacje i napotykamy przeszkody. Wtedy najczęściej prosimy o siłę, cierpliwość czy o to, byśmy sobie dali radę albo żeby Bóg zabrał od nas te przeciwności. To wszystko są piękne i ważne sposoby modlitwy i tak można się modlić, a czasem nawet trzeba, ale jest też w Ewangelii zaproszenie do tego, żeby powierzyć Chrystusowi, zrzucić na Niego, wszystko to, co nas przerasta, co jest naszym cierpieniem, a także cierpienia innych.
Na czym to polega?
Mam w oczach taki obraz, który chyba pomoże to najlepiej wyjaśnić. Bardzo często, kiedy rozmawiało się o czymś z bratem Rogerem, niezależnie od tego, czy to były dobre, czy trudne rzeczy, pod koniec rozmowy udawał się do swojego kącika modlitwy. Tam miał zawsze ikonę Narodzenia Pana Jezusa. Ikona przedstawia rozświetlone wnętrze groty, patrząc na nią, jesteśmy jakby w tym wnętrzu. W samym środku jest czarna plama, wylot groty prowadzący w ciemność. Zagradza go mały Jezus owinięty w pieluszki i złożony w żłobie. Jest On tak przedstawiony, że można sobie wyobrazić, że to Jego grób, który odcina nas od tej czarnej dziury, zamyka do niej drogę. Żeby w tę ciemność wpaść, trzeba by przeskoczyć nad Maryją i Jezusem. Brat Roger zwracał się do tej ikony i – jak by to najlepiej oddać – modlił się gestem. Nic nie mówił, tylko przez dłuższą chwilę siedział w ciszy i kładł otwarte dłonie na kolanach w takim geście, jakby wszystko po nich spływało. W tych momentach wszystko oddawał Chrystusowi. Absolutnie wszystko.
Taki sposób modlitwy jest wyrazem pokornego zaufania Bogu. To przeciwieństwo tego, co w nas mocno tkwi, bo tak naprawdę my chcielibyśmy wszystko kontrolować i sami rozwiązywać problemy. On zamiast szukać samemu idealnych rozwiązań, najpierw otwierał drogę, aby Ten, który przychodzi nas ratować, który chce nas wybawić, mógł działać. Myślę, że w ten sposób, z tą pokorną ufnością, radził sobie z osobistym cierpieniem i z cierpieniem innych. Dlatego pewnie nie widać było w nim rozgoryczenia, nigdy nie narzekał i mimo wielu przeciwności zachowywał pokój serca i pogodę ducha. A także to wielkie zaufanie do każdego człowieka.
Gdzieś napisał, że Bóg wzywa nas do radości, a nie do posępności, melancholii i niepotrzebnego smutku. To nie były beztroskie przemyślenia czy tylko piękne idee. On się dzielił własnym doświadczeniem, własnym mierzeniem się z trudnościami. Kiedy coś pisał – a dawniej nie było komputerów, więc robił to ręcznie – najpierw powstawała pierwsza wersja. A potem skreślał, poprawiał i tak powstawała druga i kolejne. Czasem tych skreśleń było naprawdę dużo, jakby brat Roger chciał dzielić się z innymi tylko tym, co było możliwe dla niego samego i co sam wcześniej przeżył. Nigdy nie napisał o czymś, czego sam by nie był w stanie zrobić.
Od pierwszego naszego spotkania miałem to intuicyjne poczucie, że to człowiek, dla którego cierpienie nie jest przeszkodą w dążeniu naprzód, w realizowaniu powołania, które odczytał i urzeczywistniał tu, w Taizé.
***
Wszystkie fragmenty z książki "Bóg. Cisza. Prostota"
Skomentuj artykuł