Kiedy jechałem do Tamale, miasta na północy Ghany, duszę miałem na ramieniu. Dziurawe drogi to pół biedy, prawdziwą zmorą są tutaj tabuny kierowców bez prawa jazdy.
W samym Tamale ludzie jeżdżą głównie motocyklami, bo to najtańszy środek komunikacji. Motocykle są wszędzie, a kierowcy jeżdżą, jak chcą: po obu stronach ulicy, pod prąd, w poprzek, wzdłuż, jak tylko się da. Istna partyzantka. Rzymski ruch w porównaniu z Afryką to bułka z masłem. Tutaj trzeba mieć oczy dosłownie wszędzie. Wczoraj na targu starszy człowiek stracił równowagę i wtarabanił się motocyklem w stragan z kukurydzą. Wypadek wyglądał groźnie, ale na szczęście nikomu nic złego się nie stało.
Do Ghany nie wybrałem się na wycieczkę turystyczną. Znalazłem się tutaj w ramach tzw. trzeciej probacji, etapu kończącego jezuicką formację. Właśnie rozpocząłem kilkutygodniową pracę w Shekinah Clinic, szpitalu dla najuboższych z ubogich założonym w 1989 r. przez nawróconego z islamu na katolicyzm doktora Davida Abdulaia. Swoją pierwszą operację dr Abdulai przeprowadził pod drzewem mango, które przez miejscowych nazywane jest do dziś "mystery tree" ("tajemnicze drzewo"). Rośnie sobie spokojnie na terenie kliniki i jest symbolem zbawienia dla tysięcy pozbawionych środków do życia ludzi. Przy wejściu do kliniki uderza napis: "Klinika została założona z myślą o najuboższych z ubogich. Pomoc udzielana w tym miejscu jest bezpłatna. Naszą nadzieję złożyliśmy całkowicie w Bożej Opatrzności".
Każdy, kto tutaj przychodzi, otrzymuje pomoc. Bezdomni znajdują schronienie, podstawową opiekę medyczną otrzymują chorzy na AIDS i trędowaci. Działalność kliniki całkowicie opiera się na pracy wolontariuszy, na ofiarach indywidualnych darczyńców oraz instytucji humanitarnych. W ciągu roku klinika przyjmuje i leczy ok. 20 tysięcy osób. Oprócz pomocy medycznej świadczonej w klinice, dr Abdulai wychodzi na zewnątrz, szukając tych, którzy z różnych powodów o własnych siłach nie mogą dostać się do szpitala. Są to głównie osoby chore psychicznie, a także więźniowie z pobliskiego więzienia.
Codziennie najubożsi z ubogich otrzymują jedzenie. W święta Bożego Narodzenia doktor wraz z wolontariuszami przygotowuje w swoim domu posiłek dla 3 tysięcy biedaków. Przywozi ich partiami z miasta. Każdy z nich dostaje porcję jedzenia, coś słodkiego, także ubrania z darów. Wielu przychodzi, aby zakosztować królewskiej uczty, bo większość z nich nie pamięta, jak smakuje mięso, a w Boże Narodzenie w domu "naszego doktora jest mięsa pod dostatkiem" - mówi Abraham, który od 13 lat pracuje jako wolontariusz w klinice.
Shekinah Food Programm istnieje od 20 lat. "Przez ten czas nie opuściliśmy ani jednego dnia. Bezdomni codziennie otrzymują jedzenie" - ciągnie dalej Abraham. Wolontariusze karmią też niedożywionych więźniów z lokalnego więzienia. Wszystko zaczęło się od tego, że dr Abdulai któregoś dnia zauważył pod drzewem umysłowo chorego bezdomnego. Nikt się o niego nie troszczył, był wynędzniały i ledwo żywy. Doktor zaniósł mu jedzenie, a biedak bardzo łapczywie zjadł to, co dostał. Wtedy doktor poczuł, że Bóg chce, by zajął się tymi ludźmi. Od tego czasu nieprzerwanie ich karmi, a tych, którzy są chorzy, zwozi do kliniki i leczy.
Choroba psychiczna w rodzinie jest tutaj postrzegana jako fatum i upokorzenie. Dlatego kiedy chorzy psychicznie odchodzą z domu, rodzina nie czyni wysiłków, by ich odnaleźć. "Szaleńcy" - bo tak nazywani są tutaj chorzy psychicznie - żyją na ulicach w skrajnej nędzy. Są obszarpani i niepodobni do ludzi. Często nadzy, nie mają nic, nie są w stanie zadbać o swoje podstawowe potrzeby. Siedzą pod drzewami, albo przy drodze. Szukają odpadków na śmietnikach, jedzą resztki sfermentowanego w 40 stopniach jedzenia. Wielu z nich umiera na skutek głodu, chorób lub zatrucia pokarmowego. Bezdomni w Polsce w porównaniu z tymi biedakami mają istny raj. Codziennie przez 4 godziny, wolontariusze z "Shekinah Food Program" objeżdżają miasto, znajdują tych biedaków i dają im coś do jedzenia.
Kiedy po raz pierwszy przyszedłem do kliniki i zobaczyłem, jaką troską i miłością otaczani są najubożsi z ubogich, zrozumiałem, że to, co czyni doktor Abdulai, jest sercem chrześcijaństwa. Jakoś spontanicznie przyszły mi na myśl słowa z Ewangelii według św. Mateusza o Sądzie Ostatecznym: "Pójdźcie błogosławieni Ojca mojego, weźcie w posiadanie królestwo przygotowane wam od założenia świata. Bo byłem głodny a daliście mi jeść, byłem spragniony a daliście mi pić, byłem nagi a przyodzialiście mnie, byłem chory a odwiedziliście mnie, byłem w więzieniu a przyszliście do mnie" (Mt 25,24). On dosłownie czyni to wszystko: głodnym daje jeść, spragnionym daje pić, nagich przyodziewa, chorych leczy, a więźniów i bezdomnych karmi i odwiedza.
Dziś podczas rozmowy z doktorem powiedziałem do niego: "Jest pan błogosławiony za to, co pan czyni dla najuboższych z ubogich". A on na to: "Ci biedacy dają mi więcej, niż ja mogę im dać". Uderza pokora i prostota tego człowieka, a przede wszystkim jego niezwykła wiara w Bożą Opatrzność. "Ufam Bogu - mówi - a On jeszcze nigdy mnie nie zawiódł. Zawsze posyła ludzi, którzy nam pomagają".
Doktor Abdulai jest laureatem wielu nagród. W ubiegłym roku otrzymał nagrodę Martina Lutera Kinga, za pomoc niesioną najuboższym z ubogich, głównie muzułmanom, gdyż zdecydowana większość ludności Tamale to muzułmanie. Nazywany jest Matką Teresą Afryki. Nie ma swojego konta bankowego. "Żyję z tego, co mi daje Bóg, a On zawsze pamięta i daje tyle, ile potrzeba. Człowiek kiedy ma zbyt wiele, to zapomina o Bogu" - powiada. Doktor zarządza tylko kontem kliniki.
"Chcę, żeby tak pozostało - mówi - bo kiedy Bóg powoła mnie do siebie, klinika dalej będzie istnieć, a najubożsi znajdą tu schronienie". Operacja, którą wykonał pod drzewem mango, po ludzku nie miała prawa się udać. "Powiedziałem wtedy Bogu, jeśli ten człowiek przeżyje, zostawię moją praktykę w szpitalu i zacznę leczyć najuboższych". Pacjent przeżył. Potem takich operacji było wiele i kolejne cuda, które potwierdzały, że Bóg chce, by ta klinika powstała.
Zdumiewa mnie ogromna wewnętrzna wolność doktora Abdualaia. Ubodzy wydają się być jego jedyną troską. Jeździ starym, mocno sfatygowanym jeepem, którego otrzymał kiedyś od jednego z emerytowanych misjonarzy. Nosi proste ubranie z darów dla biednych. Uważa, że jeśli Boga traktuje się poważnie, to nie ma innej alternatywy, jak tylko zaufać do końca i oddać wszystko. Jest w tym jakieś szaleństwo miłości. Słuchając tego człowieka, myślałem nie tylko o Matce Teresie z Kalkuty, ale także o Franciszku z Asyżu i wszystkich " świętych szaleńcach", którzy z miłości do Boga zostawili wszystko.
Zarówno Tamale jak i cała Afryka pełna jest kontrastów. Żyją tutaj ludzie bardzo bogaci, którzy zbili fortunę na bogactwach naturalnych, a za wysokimi ogrodzeniami ich willi kłębią się nędzarze, którzy proszą o kruszynę chleba. Zupełnie jak w przypowieści o bogaczu i Łazarzu. Żywią się resztkami, które spadają ze stołów panów, a psy liżą ich rany. Jakoś łatwiej jest mi teraz zrozumieć tę przypowieść. Próbuję patrzeć na to, co mnie tutaj otacza, oczami wiary. Modlę się o łaskę dostrzeżenia obecności Jezusa w biedakach, chorych na AIDS, mentalnie obłąkanych, trędowatych, a także w rodzinach, które próbują jakoś związać koniec z końcem.
Codziennie odwiedzam chorych w klinice. Jeden z nich - Abdul - ma problemy mentalne, myśli, że jest Bogiem, ale bywa bardzo logiczny w swoich wywodach. Chyba jest chrześcijaninem, bo zna modlitwę "Ojcze nasz". Opowiadał mi o tym, że wszystkich zna i że umarł za nich na krzyżu. Zarzeka się, że wszystkie kobiety są jego żonami, a wszyscy ludzie żyjący na ziemi to jego dzieci. Jest spokojny i zupełnie nieszkodliwy, bardzo przyjazny. Zadałem sobie pytanie, jak głosić Ewangelię ludziom chorym psychicznie? Słuchałem jego wywodów cierpliwie, a potem zaprosiłem go do wspólnej modlitwy. Odmówiliśmy modlitwę "Ojcze nasz". Bardzo się ucieszył, widziałem autentyczną radość na jego twarzy.
Kolejną osobą, którą odwiedzam jest Mark, muzułmanin nawrócony na katolicyzm. Od 7 lat mieszka w Shekinah, jest chory na AIDS. Rozmawialiśmy o Bogu i wierze. Mark modli się codziennie. Mówi, że kiedy był muzułmaninem, recytował fragmenty Koranu po arabsku, zupełnie nie rozumiejąc, co mówi. Kiedy przyjął chrześcijaństwo, może rozmawiać z Bogiem, zwracać się do Niego tak, jak potrafi i czuje, że jest słuchany. Dałem mu obrazek Jezusa Miłosiernego i różaniec. Bardzo się ucieszył. Pomodliłem się z nim na koniec, a on poprosił, bym znowu go odwiedził. Następnym razem pomodlimy się wspólnie koronką do Bożego Miłosierdzia.
George jest w Shekinah od 10 lat. Przed przybyciem tutaj miał wypadek, podczas pracy w polu. Jest sparaliżowany od pasa w dół. Człowiek o niezwykłych oczach. Choć jego ciało jest wynędzniałe, w jego oczach widać życie i radość. Ciągle się uśmiecha. Kiedyś był muzułmaninem, ale od 20 lat jest katolikiem. W pokoju ma telewizor, ogląda EWTN - stację katolicką, a przy łóżku ma modlitewnik i Pismo Święte. Mówi, że w sercu czuje radość, bo wie, że jest przez Boga bardzo kochany. Pomodliliśmy się na koniec, pobłogosławiłem go i zapytałem, czy chce przyjąć komunię. Bardzo się ucieszył.
Idąc do chorych, zawsze staram się pamiętać o tym, by im coś podarować. Zwykle kupuję słodycze, cukierki, które im rozdaję. Drobny, wydawałoby się zupełnie nieistotny gest, który przynosi tym ludziom dużo radości. Ibrahim, 22 letni młody, inteligentny człowiek, na skutek choroby kończyn, stracił nogę, a druga wygląda kiepsko. Przeszedł operację i ma nadzieję, że choroba nie będzie postępować. Chce pójść na medycynę i pomagać ludziom. Uczy mnie miejscowego języka, daghbani. Jest muzułmaninem, często mówi o Bogu i jest wdzięczny za każde dobro. Powiedział mi dzisiaj: "Tutaj jesteśmy najuboższymi z ubogich, ale Bóg nas nie opuszcza. Mamy siebie nawzajem, a doktor Abdulai jest dla nas dobry".
Staram się wnieść trochę radości w ich świat. Uczę się ich języka, próbując jakoś się z nimi porozumieć. Dziś mieli niezły ubaw, słysząc, jak wypowiadam zdania w daghbani. Czułem się trochę jak Patch Adams - doktora Clown, który próbował rozweselić swoich pacjentów, by choć na chwilę zapomnieli o bólu. Dobrze było widzieć ich uśmiechniętych. Bo też i ja dobrze czuję się z tymi biedakami. Spędzam z nimi czas, rozmawiam, gotuję im jedzenie, a w sercu pojawia się radość, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczałem. Ludzie, którzy każdego dnia przychodzą tutaj, by służyć najuboższym, są niezwykli. Pracują jako wolontariusze, a do doktora Davida zwracają się po prostu: "Nasz doktor". W klinice panuje dobra atmosfera. Ludzie są serdeczni i otwarci. Jeśli pierwotny Kościół tak wyglądał, to teraz rozumiem, dlaczego wielu pogan chciało zostać chrześcijanami.
"Ci ludzie dają mi więcej, niż ja mogę im dać". Te słowa doktora Abdulai ciągle brzmią w moich uszach. Zaczynam rozumieć, że ubodzy są szansą daną nam przez Boga, nadzieją na serce wolne od egoizmu, na świat bardziej ludzki i bardziej Boży.
W obecności najuboższych z ubogich nie musimy niczego udawać, możemy ściągnąć maski i być sobą. W ich ubóstwie jak w lustrze odbija się nasze ubóstwo, nasza podatność na zranienie i ból. Ubodzy uczą pokory i zgody na siebie, konieczności uznania przed sobą, Bogiem i ludźmi, że nie jesteśmy samowystarczalni, że potrzebujemy siebie nawzajem i że miłość to jedyna nadzieja dla naszego świata.
Skomentuj artykuł