Nie przegap szansy
"Królestwo Boże będzie wam zabrane, a dane narodowi, który wyda jego owoce" (Mt 21, 43).
Przyznam, że bardzo intryguje mnie to zdanie z przypowieści o przewrotnych rolnikach (Mt 21, 33-46). Na pierwszy rzut oka wydaje się, jakby przeczyło wielkoduszności i hojności Boga. Czy rzeczywiście?
Kiedyś zdarzyło mi się, iż musiałem za kogoś świecić oczami przed urzędnikami w Urzędzie Marszałkowskim z powodu niewykorzystanej dotacji, udzielonej instytucji, za którą stałem się akurat odpowiedzialny. Okazało się bowiem, że nie sposób jej było rozliczyć, ponieważ wskutek niedopatrzenia, trudnych życiowych okoliczności i zaniedbania wnioskodawcy, projekt, na który otrzymał on pieniądze, nie został zrealizowany. Urzędnicy byli oburzeni, usłyszawszy, że nie mogę przedstawić żadnych faktur i muszę zwrócić pieniądze. Grzmieli, iż w tym samym czasie ktoś inny mógł był wykorzystać te fundusze z pożytkiem. Z wielkim trudem udało mi się ich udobruchać, aby definitywnie nie zamykali możliwości dalszego dofinansowania projektów. Problem nie leżał więc po stronie urzędu, lecz tego, kto zaprzepaścił daną mu szansę. I o coś podobnego chodzi w tej przypowieści.
Oczywiście, Pan Bóg to nie buchalter. Niemniej z przypowieści wynika, że nie jesteśmy właścicielami ani samych siebie, ani świata, ani Ojczyzny, ani Kościoła. Nie mamy na nic monopolu i to nie my ustalamy warunki. Wszystko zostało podarowane nam w dzierżawę. Jesteśmy jak dziecko, które otrzymało pieniądze od mamy, aby kupić jej prezent na urodziny. Nadto właściciel winnicy oczekuje swoich udziałów. Zakładając ją, umieszcza nas w niej po to, by dzięki naszej współpracy krzewy winne suto obrodziły. I to dla obopólnej korzyści.
Tak sobie myślę, że we współczesnym pragmatyzmie, który kładzie nacisk na efektywność, też tkwi jakieś źdźbło prawdy. Wprawdzie wartości człowieka nie da się zrównać z jego siłą wytwórczą i osiągnięciami, to jednak Bóg oczekuje od nas owoców. Na wczasy na ziemię nie przyjechaliśmy, jak również nie po to, by zaharować się na śmierć. A więc dążenie do rozwoju, sukcesu, kariery samo w sobie nie jest jeszcze niczym złym. Sęk w tym, że my ten sukces rozmaicie definiujemy, a czasem nawet czynimy z niego sens życia. Bo i Chrystus też zrobił swoje, odniósł sukces, ale jakże inny od tego, o jakim często przekonuje nas masowa kultura i rynek pracy. Nie przez czarodziejskie sztuczki, albo po trupach i bez skrupułów. Nie zafundował nam też błyskawicznej przemiany świata, lecz najpierw oddał się zwykłej pracy, potem "dobrze czynił wszystkim", a w końcu wydał się w ręce tych samych ludzi i przezwyciężył nienawiść, śmierć, zło.
Jakże często to zdanie było w ostatnich stuleciach opacznie rozumiane - jako zarzewie bądź uzasadnienie dla antysemickich nastrojów. Skoro naród żydowski nie przyjął Mesjasza, to trzeba mu teraz pokazać kły. Zastanawiam się jednak, czy w tym ostrzeżeniu Chrystusa chodzi jedynie o Izrael, a ściśle rzecz biorąc, o religijnych liderów w Palestynie za czasów Jezusa, którzy notorycznie odrzucali wyciągniętą do nich rękę Boga, najpierw przez proroków, a ostatecznie przez Jego Syna.
Niewykluczone, że jest to również przestroga skierowana pod adresem Kościoła, do jego członków, a w szerszym wymiarze do każdego człowieka, który otrzymuje wiele, ale nic, albo niewiele, sobie z tego robi. Słabo pomnaża powierzony mu kapitał, nie inwestuje w swój duchowy rozwój. Przyjmuje Boże dary na próżno. Zajęty jest wyłącznie ich konsumpcją, czekając niewdzięcznie na następne.
Czy Bóg, także w naszych czasach, może pozwolić, aby zabrano jakieś dary "jednemu narodowi", grupie, człowiekowi i przekazać je innemu narodowi, grupie i człowiekowi? Czy tym narodem nie może być czasem także Kościół, oczywiście nie jako całość, ale Kościół lokalny, w konkretnym miejscu i momencie historycznym? Czy opieszałość i brak owoców w życiu jednych wierzących nie sprawia, że strumień Bożej łaski przesuwa się w kierunku tych, którzy rokują większe nadzieje na plon "należny właścicielowi winnicy"? Czy kurczenie się Kościoła w jednym zakątku ziemi, wskutek rosnącej niewiary wierzących, nie powoduje większego rozlania łaski w innym miejscu? To trudne pytania. Ale trzeba je postawić, jeśli chcemy odczytywać Ewangelię jako coś więcej niż zapis starodawnych wydarzeń, które nas już nie dotyczą.
Jakby nie spojrzeć na dzisiejszą przypowieść, to jednak ostatecznie Chrystus próbuje nam powiedzieć, że niewykorzystana szansa przechodzi na innych. Dary Boże nie mogą zostać w tym świecie "zamrożone". Do tego, który zakopał pieniądze pana i z lęku nie puścił ich w obrót, powiedział: "Każdemu bowiem, kto ma będzie dodane, tak że nadmiar mieć będzie. Temu zaś, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma" (Mt 25, 29). A więc pozytywna odpowiedź na powyższe pytania wcale nie jest taka bezzasadna.
Jezus nie mówi jednak, że królestwo Boże będzie zabrane Izraelowi na zawsze, definitywnie, nieodwołalnie. Tylko na jakiś czas. Podobnie, nikt też nie pada plackiem tylko dlatego, że nagle odstąpił od Ewangelii. Św. Paweł pisze, że Bóg w gruncie rzeczy nie odrzucił Izraela całkowicie tak, jak nie odrzuca żadnego człowieka, który sobie wymościł wygodne gniazdko i jest z siebie zadowolony. Apostoł dodaje, że "ich upadek przyniósł bogactwo światu, a ich pomniejszenie - wzbogacenie poganom" (Rz 11, 12).
Ponadto, z innych miejsc w Piśmie św. wiemy, że Bóg zawsze daje ponowną szansę, chociaż często trzeba swoje odcierpieć, żeby docenić to, co się zlekceważyło i zapragnąć tej nowej szansy. Wystarczy wspomnieć sztandarowy przykład - niewolę Izraelitów w Babilonie. Kilkadziesiąt lat musiało minąć zanim wygnańcy zrozumieli, co powyrabiali, gdy jeszcze byli w swojej ojczyźnie. Gdy to do nich dotarło, wrócili do Jerozolimy i za pieniądze wcześniejszych okupantów odbudowali świątynię i miasto. A więc kolejną szansę i związany z nią dar poprzedza okres oczyszczenia. I nikt nie jest w stanie przewidzieć jak długi.
Nie inaczej wyglądają sprawy w życiu osobistym. Św. Ignacy pisze w "Ćwiczeniach Duchowych" o specyficznym "oddaleniu" Boga, zwanym strapieniem. Oczywiście, taki stan dotyczy w pierwszym rzędzie ludzi odprawiających rekolekcje. Ale nie tylko. Także w życiu codziennym możemy przez dłuższy lub krótszy czas doświadczać czegoś podobnego. Święty pisze, że w strapieniu człowiek czuje się "leniwy, letni, smutny i jakby oddzielony od swego Stwórcy i Pana". Ciągnie go do rzeczy "niskich i ziemskich". Sprawy religijne jakoś mu obojętnieją. Co ciekawe i paradoksalne zarazem, strapienie może być nawet całkiem przyjemne. Człowiek czuje się dobrze, wszystko układa się po jego myśli, plany się realizują, jest zadowolony z siebie, ale, jak powiada Anthony de Mello, traci przy tym "duchowy apetyt". Żyje na powierzchni.
Nikt zapewne nie szuka sobie takich "atrakcji". One po prostu na nas spadają. Często, niestety, także z naszej winy. Bo przyzwalamy na lenistwo, brak gorliwości, bo machnęliśmy ręką, gdy zdało nam się, że nie damy rady itd. Wtedy to, jak powiada św. Ignacy, "Pan umniejsza człowiekowi duży zapał, wielką miłość i obfitość łaski, pozostawiając mu jednak łaskę wystarczającą do zbawienia wiecznego". "Umniejszyć" nie znaczy "zabrać wszystko". W pewnym sensie to taki zabieg pedagogiczny, żeby coś w końcu do człowieka dotarło, żeby się trochę nad sobą zastanowił, żeby przez dostrzeżenie braku zrozumiał, co wcześniej miał w takiej obfitości. I to jeszcze za darmo.
A i w życiu bywa tak, że kiedy wskutek niedbalstwa, różnego rodzaju wybrzydzania i fochów, coś ważnego przejdzie nam koło nosa, i gdy się poniewczasie zreflektujemy, następnym razem bardziej się staramy. Na szczęście Bóg, a często i człowiek, daje nam takie okazje.
Skomentuj artykuł