Nieświęte przepychanki o władzę
"Wybryk" dwóch uczniów spowodował podział w grupie, a dokładniej frakcję. Nic dziwnego. Zupełnie jak w partii politycznej. Jest lider i różne "grupki" interesów.
"Wtedy zbliżyli się do Niego synowie Zebedeusza, Jakub i Jan, i rzekli: "Nauczycielu, chcemy, żebyś uczynił nam to, o co Cię poprosimy" (Mk 10, 35).
"Księże dziekanie, wielu świętych było jednak reformatorami. - Niech Bóg nas broni również od świętych" (G. Bernanos, "Pamiętnik wiejskiego proboszcza").
Wbrew pozorom wcale niełatwo odgadnąć, o co tak naprawdę proszą Jakub i Jan. Pragną zasiąść po obu stronach w chwale Jezusa. Czyli gdzie? Czy chodzi o tron ziemski czy niebieski? Czy apostołowie mają na myśli krzyż, o którym dopiero co usłyszeli z ust Jezusa? Wątpliwe. Na krzyżu się wisi i umiera, a nie siedzi i rządzi. I nie sądzę, żeby nagle ci dwaj uczniowie otrzymali szczególne oświecenie i ujrzeli w krzyżu coś chwalebnego, godnego udziału.
Wiele interpretacji wyjaśnia "wyskok" dwóch braci w kluczu władzy o charakterze polityczno-religijnym. Ten kierunek miałyby potwierdzać słowa Jezusa skierowane do pozostałych uczniów. Jednak Chrystus nie odrzuca pragnienia Jakuba i Jana, lecz koryguje ich wyobrażenia. Jego rozmowa z Jakubem i Janem pokazuje raczej, że uczniowie chcą być blisko Mistrza. To bardzo szlachetne z ich strony. Nie twierdzą też, że sami wywalczą sobie zaszczytne miejsca. Proszą o nie, chociaż ich prośba ociera się niemalże o żądanie. Chrystus cieszy się z porywu Jakuba i Jana, ale równocześnie sprowadza ich na ziemię, bo bracia nie zdają sobie sprawy, że w królestwie Bożym nie rozdaje się przywilejów po znajomości…
Obaj nie dostrzegają koniecznego etapu drogi do chwały. Na pytania Jezusa odpowiadają zdecydowanie i chętnie, chociaż zapewne nie do końca rozumieją, co znaczy udział w chrzcie i kielichu, które symbolizują cierpienia z powodu Ewangelii i Chrystusa. Chociaż z drugiej strony obaj byli nieco narwani i nadgorliwi. Być może sądzili, że nawet jeśli trzeba będzie cierpieć, to jakoś dadzą radę. No i dali: uciekli z Ogrodu Oliwnego. Najbardziej zadziwiające jest jednak to, że Jezus obiecuje synom gromu cierpienie, ale w zamian za ich poświęcenie nie gwarantuje im upragnionej przez nich nagrody - szczególnych zaszczytów.
To nie koniec problemu. "Wybryk" dwóch uczniów spowodował podział w grupie, a dokładniej frakcję. Nic dziwnego. Odłączyli się od pozostałych i w ogóle nie wzięli pod uwagę, że swoją petycją wywołają wilka z lasu. Zupełnie jak w partii politycznej. Jest lider i różne "grupki" interesów, które starają się ugrać coś dla siebie i powodują rozłam. Nie nadszedł czas, aby uczniowie myśleli o zbawieniu, o całym świecie. Jeszcze za dużo w nich egoizmu. Na razie myślą tylko o tym, co mogą uzyskać dla siebie.
Kiedy więc Jezus wzywa uczniów do porzucenia myślenia w kategoriach władzy politycznej, odnosi się do apostołów, którzy pogniewali się na swoich kompanów, a nie wprost do Jakuba i Jana. Wydobywa na światło dzienne to, co siedziało w ich głowach. Prawdopodobnie wyczuli, albo tak im się wydawało, że Jakub i Jan proszą o szczególne przywileje w zarządzaniu Izraelem, co z kolei obudziło zazdrość.
Przejdźmy teraz do życiowego zastosowania dzisiejszej Ewangelii. Jasno widzimy, że uczniowie mają swoje ambicje. Rywalizują ze sobą. Są pełni słabości, egoistycznych pragnień, zamaskowanych czasem "pobożnym" światłem. Dlatego ciągle rozmijają się z Jezusem. Ewangelia tego nie tuszuje ani nie wygładza. Ukazuje uczniów nieociosanych, nieurobionych i niedostosowanych.
Niestety, my co rusz próbujemy w Kościele udawać, że jesteśmy inni. Widać to, na przykład, w naszym podejściu do świętych. Kiedy żyją wśród nas w którymś momencie zaczynają nas razić swoją bliskością i wzrastającą duchową wolnością. Wyzywają nas na pojedynek swoją odmiennością i podobieństwem. Gorszą, bo nie przystają do grupy. Obnażają nasze przywiązania i uwiąd myślenia. Stają się tym, czym my się nie chcemy lub nie możemy stać. Co się wtedy zwykle uruchamia? Agresja, obmowy, niechęć, przypisywanie egoistycznych pobudek, wykluczanie, przywoływanie do porządku.
Nie dopuszczamy do siebie myśli, że przez tego konkretnego człowieka może działać Duch Święty, nawet jeśli w naszym mniemaniu Bóg powinien posłużyć się kimś innym. Przecież on jest taki jak my! Skąd u niego taka mądrość i takie dziwne pomysły? Mamy w Kościele sporo świętych, którzy nie nacierpieli się ze strony pogan czy wyznawców innych religii. Najbardziej dali im popalić swoi: św. Jan od Krzyża, św. Faustyna Kowalska, św. Damian de Veuster, św. Joanna d’Arc, św. Stanisław Papczyński, by wymienić tylko niektórych. Nie lubili ich współbracia czy współsiostry w zakonie, świeccy i księża.
Ale gdy ktoś z nich zostaje ogłoszony świętym, wtedy sposób "radzenia sobie" z nim zmienia się radykalnie, chociaż przyczyna jest ciągle ta sama: odsunąć go jak najdalej od siebie. W gruncie rzeczy odsuwamy w ten sposób Chrystusa jak najdalej od siebie. Teraz gdy nie żyją, wystarczy się od nich odizolować we własnej głowie. Zaczynamy ich odczłowieczać. Idealizujemy ich życie. Robimy wszystko, żeby w niczym nie byli podobni do nas. Nagle ci sami ludzie "przestają być kobietami i mężczyznami takimi jak my sami, ciałem i krwią, nerwami; w pewien sposób są całkiem wyjątkowi, zostało im dane to, czego my nie mamy. Tak naprawdę nie są ulepieni z tej samej gliny. Ten kwiat świętości nie zakwita na naszej glebie. Ci, którzy są wysoko nad nami, nie są dla nas już wyzwaniem" (Ruth Burrows OCD).
Dlatego stawiamy ich na postumentach i oprawiamy ich wizerunki w inkrustowane ramy. Nakładamy im na głowy aureole, oblepiamy złotem (bo przecież nie są z gliny), czynimy ich nieomylnymi niemalże w każdym słowie, oczyszczamy ich z wszelkich namiętności i błędów. Według nas ci święci praktycznie się nie męczyli, nie musieli uczyć się modlitwy, nie zmagali się z wątpliwościami. Nie mieli tyle pracy co my. Wszyscy ich lubili i podziwiali. Z nikim nie darli kotów. I w ogóle żyli w innych czasach, nie to co teraz. Wszystko szło im gładko i nie natrafiali na żadne góry czy zakręty, nie to co my. W ich pismach wymazuje się wtedy te "ekscesy", które nie pasują do naszych wyobrażeń o świętości. Święta nie może krzyczeć z bólu, nie przeżywa samotności. Nikomu nie zazdrości. Od razu wszystko wie. Bo świętość dotyczy tylko niektórych, wybranych, nie takich jak my. Im jakoś Pan Bóg sprzyjał, nie to co nam.
W naszej relacji ze świętymi chodzi co najwyżej o to, by nam "coś" załatwili u Boga. Paradoks polega na tym, że nie za bardzo palimy się do tego, by pójść podobną drogą mozolnej przemiany. Dlatego dla większości z nas jedyną opcją pozostanie czyściec. Tam wszystkich w końcu urobią i doszlifują.
Dariusz Piórkowski SJ - rekolekcjonista i duszpasterz. Pracuje obecnie w Domu Rekolekcyjnym O. Jezuitów w Zakopanem. Jest autorem m.in. Książeczki o miłosierdziu.
Skomentuj artykuł