Ks. Strzelczyk: stawiamy się tam gdzie faryzeusze
Pewien pan się zgłosił i mówi: „Księże, ale to jednak trochę niefajnie, że Bóg tak tych grzeszników kocha, a nas to co?”. Często do tego wracam, bo był to moment, kiedy zrozumiałem, jak duży problem możemy mieć z Ewangelią.
To nie jest tak, że Bóg przed wcieleniem Jezusa nie okazywał się skłonny do przebaczania, niemniej jak popatrzymy na teksty Starego Testamentu, zobaczymy, że wątek Boga bezwarunkowo przebaczającego jest w nich poboczny. On się pojawia, ale zdecydowanie nie dominuje. Dlatego jedną z zaskakujących rzeczy w nauczaniu Jezusa okaże się to, że Ojciec, o którym On opowiada, nie tylko jest skłonny do przebaczenia, ale więcej – Jego przebaczenie wyprzedza nawrócenie grzesznika. A nawet jeszcze więcej: że większa jest u Niego radość z jednego grzesznika, który się nawraca, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy nie potrzebują nawrócenia! Bóg jest żywo zainteresowany ocaleniem grzesznika. Tak żywo, że to aż może boleć tych, którzy się starają żyć dobrze na co dzień. To jest nowość nauczania Chrystusa. I nie chodzi tu tylko o nauczanie, ale też o działanie – bo Jezus nie tylko mówi o Ojcu przebaczającym, On także sam przebacza grzechy.
Weźmy scenę z paralitykiem, którego niosło czterech przyjaciół. Spuszczają go z dachu na noszach, żeby się dostać w tłumie do Jezusa, a Jezus, widząc ich wiarę, mówi do paralityka: „Odpuszczają ci się twoje grzechy” (Mk 2, 5). Jaka jest reakcja zebranych pobożnych ludzi? Bluźni! Nikt nie może odpuszczać grzechów, tylko sam Bóg…! Ta scena to jeden z kluczowych momentów Ewangelii, bo Jezus przez to, co robi, ujawnia swoją tożsamość. A kiedy nadejdzie Pascha i potem apostołowie wyjdą z Wieczernika, to opuszczą go z wyraźnym przeświadczeniem, że przez śmierć i zmartwychwstanie Jezusa zostały im odpuszczone grzechy. Jeżeli coś w tym wczesnym nauczaniu Kościoła jest ewidentne, to właśnie to ich przekonanie. Listy świętego Pawła, Dzieje Apostolskie są pełne przykładów na to. Kiedy Piotr kończy swoją mowę, słuchacze pytają, co mają czynić, on odpowiada: „Nawróćcie się, przyjmijcie chrzest, a otrzymacie Ducha Świętego na odpuszczenie grzechów waszych” (Dz 2, 38). A co robi Jezus przy pierwszym spotkaniu z apostołami po zmartwychwstaniu? W Ewangelii Jana czytamy: „Tchnął na nich i powiedział: »Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, którym zatrzymacie, są im zatrzymane «” (J 20, 22–23). W tradycji Jana odpuszczenie grzechów wprost jest darem Zmartwychwstałego, i to pierwszym. Jest istotą Królestwa. Tam, gdzie człowiek je przyjmuje, gdzie przyjmuje Boże miłosierdzie, tam się staje Królestwo – tam ono już jest.
Kiedy się przyznam, że potrzebuję Bożego przebaczenia, Bożego zmiłowania, wtedy mogę czytać Ewangelię jako Dobrą, Radosną Nowinę, bo wtedy rozumiem, że to mnie Chrystus zwiastuje Ojca, który jest miłosierny.
Oczywiście żeby przebaczenie mogło być przyjęte, jest jeden dość istotny warunek. Trzeba się najpierw przyznać do tego, że się jest grzesznikiem. To w ogóle warunek odkrycia Dobrej Nowiny jako Dobrej Nowiny. W jednej z parafii głosiłem kiedyś – można powiedzieć, że w ramach katechezy dorosłych – konferencję o przypowieściach, skupiając się zwłaszcza na tych Łukaszowych. Potem był czas na pytania. Pewien pan się zgłosił i mówi: „Księże, ale to jednak trochę niefajnie, że Bóg tak tych grzeszników kocha, a nas to co?”. Często do tego wracam, bo był to moment, kiedy zrozumiałem, jak duży problem możemy mieć z Ewangelią – stawiamy się bowiem w miejscu faryzeuszy, a nie tam, gdzie jesteśmy tak naprawdę. Tymczasem Dobra Nowina jest Dobrą Nowiną, bo jest dla mnie i o mnie. Królestwo jest miejscem dla mnie, bo to ja jestem grzesznikiem. Tak porządnie, z pierwszej ręki, znam tylko swój własny grzech – i to wystarczy. Kiedy się przyznam, że potrzebuję Bożego przebaczenia, Bożego zmiłowania, wtedy mogę czytać Ewangelię jako Dobrą, Radosną Nowinę, bo wtedy rozumiem, że to mnie Chrystus zwiastuje Ojca, który jest miłosierny. Mogę zostawić świńskie strąki, które szamałem w kącie, i w spokoju wrócić do domu, gdzie ktoś na mnie czeka. To jest nadejście Królestwa: moment, w którym człowiek rozpoznaje siebie jako grzesznika i przyjmuje Boże przebaczenie. Z tego płynie nowe życie, bo ten, któremu przebaczono winy, otrzymuje nowe życie.
Nam, w zdecydowanej większości ochrzczonym jako dzieci, jest trochę trudniej przeżywać tę prawdę. Na początku głoszenia Ewangelii, kiedy chrzczono dorosłych, wyraźniej było widać, że chrzest gładzi nie tylko konsekwencje grzechu pierworodnego, ale też konkretne winy poszczególnych osób. Doświadczenie chrztu było więc dla pierwszych chrześcijan egzystencjalnie mocniejsze niż dziś. Dla nas egzystencjalnie wyraźniejszym sakramentem odpuszczania grzechów staje się spowiedź. Ale nadal mówimy w wyznaniu wiary: „Wyznaję jeden chrzest na odpuszczenie grzechów”. Czy dorosły, idąc dziś do chrztu, wyznaje winy? Nie. Pokutuje? Nie. Dostaje absolutnie darmowe przebaczenie wszystkich grzechów, tylko i wyłącznie na mocy wyznania wiary w Chrystusa. Dostaje nowe życie. Dlatego w drugim i trzecim wieku zastanawiano się, czy jak ktoś się sprzeniewierzy temu nowemu życiu, to można mu w ogóle jeszcze odpuścić. Niektóre wspólnoty utrzymywały, że nie. Jeśli ktoś ciężko zgrzeszył po chrzcie, to po zabawie. Trudno im było pojąć, że w darze nowego życia można nie wytrwać. Prześladowania i związane z nimi przypadki zaparcia się wiary doprowadziły jednak Kościół do rozpoznania, że Bóg chce dla nas częstszego przebaczenia, co jest ewidentne w nauczaniu Jezusa, a przebaczenie to jest dostępne przez dane apostołom polecenie odpuszczania grzechów.
Wchodzimy do Królestwa nie przez dobre sprawowanie, tylko przez przyjęcie miłosierdzia.
Wchodzimy do Królestwa nie przez dobre sprawowanie, tylko przez przyjęcie miłosierdzia. „Ciasną bramą” jest przyznanie się do grzechu – niekoniecznie poprawienie się ze wszystkich grzechów. Gdyby warunkiem wejścia do Królestwa była nieskazitelność po chrzcie, to mielibyśmy kłopot. Pan Jezus siedziałby tylko z Matką Bożą i ciągle by czekali… Warunkiem wejścia do Królestwa jest szczere przyznanie się do naszej bezradności wobec zła, grzechu i tego, że to Bóg musi nas podnieść. Doskonale wiecie, że to wcale nie jest łatwe, bo gdy tylko zaczynamy się zbliżać do tego momentu, zaraz wyłazi z nas wredny mały człowieczek, który cały czas siedzi gdzieś w środku, i mówi: „Ale to przecież nie moja wina!”. Tak jak Adam w Raju: „Ewa mi dała!”. A Ewa: „Wąż mnie zwiódł!”. Zawsze ktoś się nawinie. Koleżanka, przełożony, ktokolwiek. Deszcz pada, słońce świeci – to ich wina.
Królestwo zaczyna się od tego, że przyjmujemy miłosierdzie, które jest darmo dane. I to ono potem nas uzdalnia do przynoszenia owoców, a nie odwrotnie.
Tekst pochodzi z książki "Ćwiczenia ze szczęścia" wydanej przez wydawnictwo Znak.
Skomentuj artykuł