Nie grozi nam żadna inwazja, tylko znieczulica i obojętność na potrzebujących [WYWIAD]

(fot. archiwum prywatne autorki)

- Nie zgodzę się z tym, że stan wojny jest czymś normalnym. Andrea Riccardi, założyciel Sant’Egidio, mówi, że wojna jest matką wszelkiego ubóstwa - mówi Magdalena Wolnik.

Ogromne zagrożenie, jakie było rysowane przed nami co najmniej od roku 2015, było zdecydowanie przerysowane. Tak, chrześcijanie wciąż umierają za wiarę i wierność Ewangelii z rąk fanatyków religijnych różnych maści i różnych ideologii czy dyktatur, ale z szacunku dla tych ludzi odczuwam zażenowanie i wstyd, gdy używamy słów o prześladowaniu chrześcijan także wobec Europy. Nie grozi nam żadna inwazja, ale grozi nam znieczulica i obojętność wobec ludzi potrzebujących pomocy - mówi Magdalena Wolnik, dziennikarka, autorka filmów dokumentalnych i przewodnicząca polskiego oddziału wspólnoty Sant’Egidio.

Magda Fijołek: Zanim umówiłyśmy się na rozmowę, z ciekawości zerknęłam na komentarze pod jednym z wywiadów, którego udzieliłaś….

Magdalena Wolnik: (śmiech) Czasem lepiej żyć w nieświadomości i nie czytać komentarzy. W końcu niejedno napisano o anonimowości w Internecie, hejcie, trollach...

DEON.PL POLECA

No właśnie, do tego zmierzam. Pod wywiadem, w którym przekonujesz, że warto pomagać osobom wykluczonym, w tym uchodźcom - jak czyni to papież Franciszek - pojawiła się fala komentarzy pt. „imigranci won”, a także „zachęta”, by papież sam przyjął takich ludzi do Watykanu. Jak myślisz, skąd bierze się taka postawa? To lęk przed realnym zagrożeniem, czy efekt medialnej „nagonki”?

Po części z pewnością efekt działań polityków i mediów, ale także lęku – choć z całym szacunkiem dla nich, zagrożenie uznałabym za wyolbrzymione. Mimo wszystko nie traktowałabym tego jako elementu poważnej debaty. To, że są różne opinie na temat przyjmowania uchodźców czy papieża Franciszka, jest czymś naturalnym. Trzeba rozmawiać, podejmować dialog, ale Internet, a zwłaszcza komentarze anonimowych ludzi, nie są polem do dyskusji pełnych szacunku.

Tylko, że w tych dywagacjach: „przyjmować - nie przyjmować”, często zapominamy o dramacie ludzi, o których losie tak chętnie dyskutujemy z poziomu studiów telewizyjnych, czy wygodnych foteli w ciepłych mieszkaniach.

Dokładnie. Doskonałym przykładem przełamania takiej retoryki i przejścia od słów do czynów, jest wspomniany już papież Franciszek. Papież nie jest gołosłowny - dał przykład i już dwukrotnie przyjął grupy uchodźców w Watykanie, pierwszą z nich przywożąc z obozu Moria na Lesbos samolotem, którym sam leciał, za drugim razem na jego prośbę zrobił to kardynał Konrad Krajewski. W obu przedsięwzięciach uczestniczyła Wspólnota San't Egidio, która zajęła się także przyjęciem tych osób we Włoszech.

Zresztą Franciszek już na początku swojego pontyfikatu mówił, że nie chodzi tylko o liczby: zachęcał do tego, by zobaczyć w ubogich, także w uchodźcach, twarze, imiona i konkretne historie. Zetknięcie z drugim człowiekiem i jego historią, nawet jeśli nie mamy możliwości bezpośredniego spojrzenia w czyjąś twarz, co najszybciej burzy mury, pomaga zrozumieć istotę zjawiska i dostrzec dramaty konkretnych ludzi.

Dlatego także każdego roku zachęcamy parafie i wspólnoty w Polsce do włączenia się w organizowane przez nas modlitwy za uchodźców, którzy zginęli w drodze do Europy, „Umrzeć z Nadziei”, bo one pomagają za liczbami i dyskusjami dostrzec ludzi takich jak my.

Ale przyznasz, że większości z nas, dużo łatwiej jest wysłać „charytatywny” SMS albo wykonać przelew, niż pomóc komuś żebrzącemu przed kościołem czy na ulicy. Nie podchodzimy, bo nie wiemy, jak zareagować, często się wstydzimy. Pojawia się dylemat - dać pieniądze, czy może lepiej kupić coś do jedzenia? Jak sobie z tymi dylematami poradzić?

Tak naprawdę w każdym przypadku chodzi o to samo, czyli o dostrzeżenie tego drugiego, spojrzenie na niego jak na człowieka. Jeśli jest szansa na zatrzymanie się, na krótką rozmowę: to warto to zrobić. Te proste gesty - podanie ręki, uśmiech - powodują, że stereotypy na temat bezdomności czy „tych innych” zaczynają pękać. Przełamują się też nasze własne lęki. Zresztą, całe szczęście, staje się to coraz prostsze, bo możemy w Polsce zaobserwować w ostatnich latach spory ruch sympatii wobec osób bezdomnych, zwłaszcza wśród ludzi młodych. Po apelu papieża Franciszka w czasie Światowych Dni Młodzieży, by „wstać z kanapy”, zrodziły się różne grupy, których doświadczenie służby wobec osób ubogich pokazuje, że wszystko zaczyna się od ciekawości, empatii, współczucia, od pytania, które się w nas pojawia, jak pomóc tej osobie.

Wspomniałaś o roli wspólnot, fundacji i stowarzyszeń działających na rzecz osób w kryzysie bezdomności. Skąd bierze się ich fenomen, tak widoczny, jak sama przyznajesz, w ostatnich latach?

Wierzę, że to duża zasługa Franciszka i jego wezwania, by Kościół stał się wspólnotą ludzi ubogich. To właśnie w nich - potrzebujących – mamy dostrzegać Chrystusa. I jeśli czasem ciężko nam się odnaleźć w wierze czy w Kościele – to właśnie ubodzy nas do niego na nowo prowadzą. Co do wspólnot i organizacji, odpowiedź wydaje się prosta - łatwiej pomagać razem, niż w pojedynkę. Warto poszukać wokół siebie tych, którzy mają w sobie podobne pytania i próbują znaleźć na nie odpowiedzi. Kiedy wychodzimy na ulice Warszawy - a robimy to w każdy czwartek od 12 lat - spotykamy wielu ludzi, niektórych po raz pierwszy i ostatni, innych znamy tak długo i dobrze, że śmiało nazywamy ich naszymi przyjaciółmi. Przez te lata ich problemy stały się naszymi, a nasze ich. Czasem udaje się znaleźć rozwiązania, czasem nie, ale ważne, że niezależnie od wszystkiego, jesteśmy razem.

To duża zasługa Franciszka i jego wezwania, by Kościół stał się wspólnotą ludzi ubogich.

Przed każdym wyjściem z posiłkami dla ubogich i bezdomnych spotykacie się na wspólnej modlitwie. Co Wam to daje? Przecież przez te pół godziny, czy czterdzieści minut, jakie spędzacie w kaplicy, można by zrobić stos kolejnych kanapek.

Przede wszystkim chcę zaznaczyć, że bezinteresowne działanie na rzecz innych ma wartość w każdej postaci - nie tylko z pobudek religijnych, czy duchowych. Także do nas - wspólnoty z definicji chrześcijańskiej – przychodzą ludzie niewierzący czy wątpiący, ale chcący zrobić coś dobrego dla innych. To pragnienie, by ofiarować trochę swojego czasu, sił, energii, zawsze jest wartościowe, a często jest też początkiem głębokich poszukiwań duchowych. My jesteśmy wspólnotą, a więc dla nas te dwa filary - towarzyszenie ubogim i modlitwa - są nierozłączne. To właśnie wspólna modlitwa i modlitwa każdego z nas, oparta mocno o Słowo Boże, sprawiają, że nie brakuje nam siły, by wciąż wychodzić na ulice i lepiej rozumieć co tam się wydarza. Każdego dnia otwieramy i czytamy Pismo Święte – przewodnikiem w tej osobistej modlitwie są rozważania, które można znaleźć na naszej stronie internetowej.

Papież Franciszek od lat przekonuje, że trwa wojna „we fragmentach”.

W czwartki, zanim wyjdziemy nocą na miasto, modlimy się za ubogich. To bardzo prosta modlitwa: śpiewamy psalmy, czytamy i rozważamy Ewangelię. Potem wychodzimy na ulice, gdzie w 4 centralnych punktach miasta czeka już na nas kilkuset bezdomnych. W inne dni razem z nimi modlimy się za chorych, o pokój, w każdą niedzielę wspólnie uczestniczymy w liturgii Mszy św, przeżywamy razem inne ważne momenty w roku. Bezdomni wiedzą, że są częścią wspólnoty i czasem lepiej rozumieją jej wartość niż my sami. Nie brakuje także spotkań, które pogłębiają naszą wiarę i spojrzenie na świat. To jest bardzo istotny element: poczucie więzi z naszymi braćmi i siostrami z całego świata.

Co masz na myśli?

To, co mnie pociągnęło w Sant’Egidio, to uważność na świat, swoiste okno, dzięki któremu widzimy szerszy horyzont niż to, co dzieje się bezpośrednio wokół nas. Nasza wspólnota jest obecna w ponad 70 krajach. Czy to samo w sobie nie jest fascynujące? Że da się żyć tym samym duchem w tak różnych kontekstach kulturowych? Myślę, że tej otwartości a także pokory – przekonania, że my nie jesteśmy tak inni, lepsi, więc musimy iść drogą indywidualistów lub chronić się przed innymi – bardzo nam dziś brakuje. Ma to dodatkowy walor: jeśli coś złego dzieje się w Pakistanie, Mozambiku czy Salwadorze, to łatwiej nam poczuć ciarki na skórze, bo mamy tam braci i przyjaciół. To pomaga widzieć sprawy odległe w bardzo bliski sposób. Dlatego jedną z ważniejszych intencji podczas naszych wspólnotowych modlitw jest ta dotycząca pokoju na świecie.

Mam wrażenie, że fraza „pokój na świecie” straciła swoją pierwotną wartość i stała się wyświechtanym sloganem wygłaszanym przez stereotypową Miss World na pytanie, o czym marzy. Rozumiem, że dla Was to nie jest tylko frazes?

Papież powiedział kiedyś, że Sant’ Egidio to trzy „p”: preghiera, poveri, pace, czyli modlitwa, ubodzy i pokój. Pokój jest ważny, bo jego brak jest przyczyną biedy, cierpienia i dramatów wielu zwykłych ludzi na całym świecie. Jednym z ostatnich istotnych sukcesów w tej kwestii, w którym swój udział miała wspólnota Sant’Egidio, jest podpisanie 12 stycznia tego roku porozumienia pokojowego przez wszystkie strony konfliktu w Sudanie Południowym.

O co chodziło w tym konflikcie?

Sudan Południowy to najmłodsze państwo na świecie, które uzyskało niepodległość w 2011 roku po długiej wojnie. Uniezależnienie się od Sudanu i jego stolicy było wielką radością dla obywateli Sudanu Południowego. Ta radość nie trwała jednak zbyt długo, bo wkrótce wybuchły wewnętrzne konflikty, które eskalowały od 2013 roku.

W wojnie domowej zginęły kolejne setki tysiący ludzi, a na 12 mln obywateli, aż 2,5 mln jest uchodźcami poza granicami kraju. Kolejne 2 mln osób to wewnętrzni przesiedleńcy. Próbę załagodzenia sytuacji podjęto w 2018, ale wówczas paktu o porozumieniu nie podpisały wszystkie strony konfliktu, więc zawieszenie broni było chwilowe.

Jak więc udało się Wam doprowadzić do przełomu, który nastąpił na początku tego roku?

Sant’Egidio od lat było zaangażowane w starania o doprowadzenie do dialogu, do spotkania wszystkich stron - a z drugiej strony w pomoc uchodźcom znajdującym się w obozach w Ugandzie. Pomogliśmy też w organizacji korytarzy humanitarnych z Etiopii, dzięki którym - przy współpracy z episkopatem Włoch i tamtejszym Caritasem – część osób w najtrudniejszej sytuacji mogła przylecieć do Włoch. Jedną z tragedii Sudanu jest to, że to kraj chrześcijański - a zatem walczą ze sobą bracia. To właśnie w Rzymie odbyły się słynne rekolekcje dla przedstawicieli rządu Sudanu Południowego i niektórych frakcji walczących o wpływy. To wtedy papież padł przed nimi na kolana, błagając o zatrzymanie wojny.

O tym geście było bardzo głośno, również w mediach na całym świecie, ale chyba nikt nie podejrzewał, że oprócz rozdzierającej serce sceny, doprowadzi do jakichś konkretów…

A jednak! Gest papieża zadziwił świat i pewnie zawstydził samych przywódców Sudanu Południowego. Ten znak Franciszka jest dziś uważany za jeden z powodów, dzięki którym udało się doprowadzić do podpisania porozumienia i wstrzymania ognia.

To budujący przykład, ale w innych częściach świata wojna nadal trwa. Niedawna „wymiana ognia” między USA a Iranem sugeruje, że pokój, do którego przyzwyczailiśmy się, żyjąc w Europie, jest tak naprawdę bardzo kruchy.

Papież Franciszek od lat przekonuje, że trwa wojna „we fragmentach”. Nie mamy odwagi nazwać jej III wojną światową, ale to nie zmienia faktu, że w różnych częściach globu trwa dramat, którego nie dostrzegamy, bo nie dotyka nas bezpośrednio.

Tylko czy chrześcijanin powinien dążyć do pokoju za wszelką cenę? Może wojna w dzisiejszej rzeczywistości, w której ścierają się skrajne ideologie, jest koniecznością i raczej należałoby się na nią jakoś przygotować, zamiast udawać, że wszystko jest w porządku?

Ale tu nie chodzi o to, żeby udawać, że nic się nie dzieje. Jednak nie zgodzę się z tym, że stan wojny jest czymś normalnym. Andrea Riccardi, założyciel Sant’Egidio, mówi, że wojna jest matką wszelkiego ubóstwa. Dziś trudno nawet powiedzieć, że istnieją wojny w pełni wygrane, gdy jedna ze stron odnosi pełne zwycięstwo bez żadnych strat. Jeśli zresztą spojrzymy na tradycję Kościoła, to przekonamy się, że już Benedykt XVI mówił o I wojnie światowej jako „niepotrzebnej rzezi”. Z kolei Jan Paweł II, mówił o wojnie jako „przygodzie bez powrotu”, z której bardzo trudno się wycofać. Mając oczy szeroko otwarte na świat i jego rany, gdzie toczą się konflikty, nie można powiedzieć, że wojna jest potrzebna, bo prowadzi do dobra. I nie chodzi o jakiś skrajny pacyfizm, ale o troskę o życie ludzi. W dzisiejszych czasach mamy wiele krajów, które mają broń mogącą zniszczyć duże połacie świata. To rzeczywiście niebezpieczna przygoda, z której trudno powrócić.

Przypomina mi się anegdota, jeszcze z czasów studiów, gdy na jednym z wykładów dyskutowaliśmy na temat kryzysu migracyjnego. Większość studentów, łącznie z wykładowcą, była przeciwna przyjmowaniu uchodźców przez Polskę, padały nawet stwierdzenia o „wyrżnięciu” naszego społeczeństwa przez muzułmańskich fundamentalistów. A mnie to jakoś ewangelicznie „zgrzytało” i wypaliłam wtedy, że „najwyżej zginiemy śmiercią męczeńską”. Chyba nie muszę dodawać, że zostałam wyśmiana…

Myślę, że idea wojny cywilizacji, jaka jest przedstawiana przez niektóre media i środowiska, nie znajduje potwierdzenia w rzeczywistości i jest głęboko nieewangeliczna. Ogromne zagrożenie, jakie było rysowane przed nami co najmniej od roku 2015, było zdecydowanie przerysowane. Tak, chrześcijanie wciąż umierają za wiarę i wierność Ewangelii z rąk fanatyków religijnych różnych maści i różnych ideologii czy dyktatur, ale z szacunku dla tych ludzi odczuwam zażenowanie i wstyd, gdy używamy słów o prześladowaniu chrześcijan także wobec Europy. Nie grozi nam żadna inwazja, ale grozi nam znieczulica i obojętność wobec ludzi potrzebujących pomocy.

Zgadzam się, ale z drugiej strony faktem są też zamknięte dzielnice w wielu miastach Europy, do których ci rodowici obywatele boją się wejść. Jest porozumienie z Turcją co do zatrzymania imigrantów, jest też polityka Angeli Merkel, która z „totalnej” otwartości, zmieniła z czasem swoje nastawienie. Jak w tym się odnaleźć i nie stracić Ewangelii z oczu?

Oczywiście, że nie wszędzie integracja imigrantów została poprowadzona w odpowiedni sposób; są miejsca, w których to nie zadziałało, ale ewangeliczna odpowiedź musi być inna niż zamknięcie i budowanie murów. Naszą propozycją są korytarze humanitarne, które łączą solidarność z bezpieczeństwem. To bezpieczeństwo dla obu stron: z jednej strony dla samych uchodźców, którzy nie ryzykują życia w niebezpiecznych podróżach, wykorzystywani przez przemytników i handlarzy ludźmi, a z drugiej strony są bezpieczne dla kraju przyjmującego przybysza. To projekt tworzony we współpracy z Kościołami różnych wyznań, który z powodzeniem działa w kilku europejskich krajach, także w Polsce był przedstawiany przez Konferencję Episkopatu Polski jako najlepszy sposób na okazanie gościnności ludziom w dramatycznej sytuacji i ich integrację.

Rozmawiałam niedawno z jedną z aktywistek społecznych, która zarzuciła części fundacji i organizacji charytatywnych, w tym prouchodźczych, że wprowadzają bardzo mocny podział na „świadczących” pomoc i tych, którzy ją przyjmują. Tymczasem wystarczy jakoś tych ludzi z powrotem „uczłowieczyć”, angażując ich w różne działania, także na rzecz innych.

Ogromna część osób, całych rodzin, które dotarły do Włoch, Belgii czy Francji w ramach korytarzy humanitarnych, po roku lub maksymalnie dwóch staje na własnych nogach, znajduje pracę, odnajduje się w nowym społeczeństwie a dzieci mówią biegle w języku danego kraju.

Poznałam wielu uchodźców, którzy jako wolontariusze angażują się także na rzecz innych – np. osób starszych, bezdomnych czy innych imigrantów. W Polsce mamy bardzo wielu imigrantów z Ukrainy. Oni także zasługują na wsparcie i uczciwe traktowanie. Jestem pod wrażeniem jednej z naszych wspólnot w Chojnie, niewielkiej miejscowości na zachodzie Polski, liczącej ok. 7 tys. mieszkańców. Członkowie działającego tam prężnie Sant’Egidio, widząc, że do miasta przyjeżdża coraz więcej Ukraińców, zaproponowali im darmowe zajęcia z kultury i języka polskiego. I to fantastycznie działa, bo oni naprawdę chcą dobrze mówić po polsku, wiedzieć więcej o naszym kraju i dobrze się tu czuć. Takie inicjatywy pomagają się nam spotkać i zrozumieć, wspólnie tworzyć dobrobyt naszych miast.

No właśnie, to doświadczenie wspólnego dobra pojawia się niemal przy każdej działalności na rzecz innych.

Bo to działa w obie strony i wielokrotnie sama tego doświadczam, że otrzymujemy więcej, niż dajemy. Tak, że ani ja, ani wielu moich przyjaciół nie wyobrażamy już sobie innego stylu życia, skupionego wyłącznie na swoich sprawach.

Świetnie jest pomagać tym, którzy okazują wdzięczność i na naszych oczach zmieniają swoje życie. A co z tymi, którzy nie są gotowi tej pomocy przyjąć?

Nikt z nas nie zmienia się za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Jeśli popatrzymy w sposób realny na samych siebie - jak wiele czasu wymaga od nas zmiana naszych nawyków - to warto uświadomić sobie, że osoby w kryzysie bezdomności stają wobec podobnych wyzwań, a wielokrotnie są życiowo dużo bardziej obciążone niż my. To, że znaleźli się na ulicy jest czasem efektem splotu rozmaitych kryzysów, nieszczęść, chorób lub złych decyzji, które mogą się przecież zdarzyć każdemu z nas.

Kiedyś zaprosiliśmy z mężem na kolację do domu mężczyznę, który regularnie żebrał pod kościołem. Wydawało się, że wszystko poszło tak gładko - otworzył się przed nami, opowiedział historię swojego życia. Zaoferowaliśmy mu konkretną pomoc w porozumieniu z Kamiliańską Misją Pomocy Społecznej. Jakie było nasze zdziwienie, gdy pewnego dnia „Pan Marek” (imię zmienione) po prostu „zniknął”, już go więcej nie spotkaliśmy. Dopiero po czasie dotarło do nas, że mógł się poczuć przez naszą wielką chęć „naprawienia” jego życia, po prostu przytłoczony.

Szacunek do czyjejś wolności i tempa zmiany jest konieczny, ale najważniejszym kluczem jest przyjaźń. Łatwiej jest się nam zmieniać, gdy mamy wokół siebie przyjaciół. I dlatego szukamy tej przyjaźni: ale ją buduje się z czasem, powoli - tylko w takiej logice udaje się pomóc komuś zrobić ten pierwszy krok. Krok, który jest tym trudniej zrobić, im dłużej jest się na ulicy.

Jesteście świadkami takich kroków?

Czasem widzimy jakiś przebłysk, przełom, który pozwala na nową drogę, ale czasem trzeba wykonać wiele pracy, by stworzyć takie możliwości. Jesteśmy pełni podziwu dla ludzi, którzy po 20-30 latach bycia na ulicy, są w stanie się podnieść. Nie brakuje nam takich przykładów, także wśród kilku osób, które po tak długiej bezdomności zamieszkały w stworzonych przez nas „domach braterstwa”. Przy wsparciu grupy osób ze wspólnoty, bo wtedy zdecydowanie łatwiej jest rozwiązywać supły pozawiązywane w ciągu całego życia.

Mój przykład z „panem Markiem” i to, co mówisz, sugeruje, że często lepszym pomysłem jest towarzyszenie takim ludziom, niż zasypywanie ich „receptami” na ich problemy.

Dobre intencje i dobre odruchy są wartościowe, nie warto się zniechęcać jedną czy drugą trudnością albo fiaskiem naszych wysiłków. Nie można pozwolić, by umarła w nas wrażliwość. Szukając odpowiedzi na pytanie, jak pomóc, pomocą może być też sięgnięcie po przewodnik, który wydajemy: „GDZIE zjeść, spać, umyć się”. Ta mała książeczka, która odpowiada na o wiele więcej pytań pomaga pomagać. Czasami mam wrażenie, że jesteśmy społeczeństwem sukcesu - chcielibyśmy widzieć efekty natychmiast, jak za pstryknięciem palcami. Wtedy wydaje się nam, że poświęcony czas ma sens, ale każdy z nas jest inny - jeden potrzebuje więcej czasu, drugi mniej. Tym, co nam pomaga się nie zniechęcić, a przy tym wyjść z trybu życia, który nie lubi długotrwałych zaangażowań, jest modlitwa i wspólne słuchanie Ewangelii. To wyrywa z indywidualizmu, zmienia nas i daje radość w spotkaniu z drugim człowiekiem, także w sytuacji, która jest wyzwaniem.

Jak można wesprzeć działania Sant’ Egidio?

Można pomóc na wiele różnych sposobów - w zależności od tego, co kto chce dać z siebie. Każda pomoc jest istotna - najlepszym przykładem tego, jak każdy mały element współtworzy całość, są Święta z Ubogimi, czyli obiad bożonarodzeniowy, który organizujemy co roku. To jedno z wielu wydarzeń, ale to właśnie ono przyciąga wielu wolontariuszy. Bez nich nie bylibyśmy w stanie posadzić do stołu, nakarmić i obdarować prezentami ponad 500 ubogich, którzy biorą udział w tym święcie. Wtedy widać jak na dłoni, że każde małe działanie, połączone z innymi, daje wielki efekt.

Ale to widać i na co dzień - można po prostu przyjść, pomóc przy robieniu kanapek lub zupy, spędzić godzinę albo dwie w deszczu, słońcu czy śniegu i porozmawiać z kimś, kto znalazł się na ulicy, można odwiedzać razem z nami starsze, samotne osoby. Można też podarować męskie ubrania w dobrym stanie do kierowanej przez nas na Powiślu Szafy Przyjaciół, a osoby mieszkające w Warszawie zapraszamy do dyżurowania w tym miejscu.

Tym, co nam pomaga się nie zniechęcić, a przy tym wyjść z trybu życia, który nie lubi długotrwałych zaangażowań, jest modlitwa i wspólne słuchanie Ewangelii.

Na czym polega ta akcja?

Szafa Przyjaciół to miejsce, w którym osoby bezdomne i ubogie mogą zaopatrzyć się w ubrania, podstawowe środki czystości i inne niezbędne akcesoria takie jak buty, plecaki, koce, śpiwory. W tym miejscu nie chodzi o „wydawanie odzieży”, ale o przestrzeń, w której ubrania są wyeksponowane na wieszakach i półkach - tak jak w sklepie. Wszystko po to, żeby korzystający z Szafy sami mogli wybrać sobie wygodną, pasującą ich potrzebom i gustom odzież.

To wpisuje się nie tylko w pomoc potrzebującym, ale również w trendy proekologiczne. Teraz nawet wielkie gwiazdy są chwalone za szanowanie ubrań, a jeszcze niedawno założenie tej samej kreacji na dwie różne imprezy uchodziło za skandal.

To dobrze, że jesteśmy coraz bardziej wyczuleni na kwestie ochrony środowiska. Szafa Przyjaciół to także szansa na łączenie solidarności z ekologią: ekosolidarność. Rzeczy, które są już nam niepotrzebne, a są w dobrym stanie, zyskują nowe życie, trafiając do tych, którym się przydadzą. Z tego miejsca korzysta już około 2000 osób bezdomnych i ubogich. Bardzo nam zależy na tym, by czuli się w tym miejscu jak ważni goście, przyjmowani z szacunkiem i sympatią. Również tam można przyjść i pomóc nam w segregacji czy wydawaniu ubrań.

Wspominałaś też o pomocy osobom starszym.

Tak. Można razem z nami odwiedzić osoby starsze, w jednym z Domów Pomocy Społecznej. Te spotkania pomagają nam inaczej spojrzeć na cierpienie, starość, odchodzenie i na świat, w którym wciąż jest zbyt dużo samotności, ale także na historię, w tym także na dramat wojny. Wiele się od siebie nawzajem uczymy i mamy z tego wiele radości. Można także wspomóc finansowo nasze działania, jeśli ktoś ma taką możliwość. Zachęcam jednak do tego, by znaleźć czas na osobiste zaangażowanie w życie ubogich – da się to robić, będąc studentem, zapracowanym 30/40-latkiem, ojcem czy matką rodziny, osobą starszą… To naprawdę jest dla wszystkich.

Co Tobie daje wspólnota i jej aktywności?

Odkąd „wrosłam” w Sant’Egidio, nie wyobrażam sobie życia bez tego, co daje wspólnota: braterstwo, poczucie sensu wspólnej drogi, przyjaźń z ubogimi, entuzjazm i skrzydła na co dzień. To dla mnie niesamowita przygoda, ale też sposób na znalezienie swojego miejsca w Kościele. Nie wiem gdzie byłaby moja wiara bez wspólnoty, która wciąż wyciąga mnie z lenistwa czy oziębłości. Wspólnota pomaga mi się zmieniać, nie zamykać się we własnych horyzontach i problemach mojego czy naszego własnego podwórka; to świeży powiew, który pozwala złapać właściwą perspektywę w spojrzeniu na własne życie, na Kościół czy na świat.

Magdalena Wolnik - dziennikarka, autorka filmów dokumentalnych i koordynatorka Wspólnoty Sant’Egidio w Polsce. Na co dzień współpracuje z Catholic Radio and Television Network.

Dziennikarka kulturalna, publicystka DEON.pl. Współpracowała m.in. z "Plusem Minusem", "Gościem Niedzielnym", Niezalezna.pl i TVP Kultura.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Nie grozi nam żadna inwazja, tylko znieczulica i obojętność na potrzebujących [WYWIAD]
Komentarze (1)
UD
~Urszula Dobrowolska
22 lutego 2020, 18:07
Owszem, internet jest polem do dyskusji, tym bardziej ze odzwierciedla to, co naprawde mysla zwykli ludzie, a nie przesiani do telewizji przez mainstream lewaccy reprezentanci jedynie slusznej, "nowoczesnej' opcji. Inwazja juz sie dawno zaczela i trwa w najlepsze, takze to, ze nam grozi, to troche nietrafione okreslone okreslenie, przede wszystkim za pozno uzyte. Za pozno tez moze byc dla krajow takich jak Niemcy, Francja, Wielka Brytania, zeby podniesc sie ze zniszczen na wielu polach, jakie wywolal tam zalew :uchodzcow". Pani chyba nie broni sie przed faktami jak tylko moze.