Oszajca SJ: "druga prawda wiary" to herezja
"Mówię, że to herezja, znam bowiem innego Boga, który zupełnie inaczej reaguje za zło, nie wyrównuje rachunków" - mówi jezuita.
Damian Jankowski: Z Twojego wiersza dowiaduję się, że Bóg jest za blisko nas, a my jesteśmy od Niego za daleko. Kiedy jednak otwieram tak zwany mały katechizm, czytam: „Bóg jest sędzią sprawiedliwym…
Wacław Oszajca SJ: …który za dobro wynagradza, a za zło karze”. To herezja!
Zgoda, dodam tylko, że mówimy o drugiej prawdzie wiary, której dzieci uczą się tuż przed pierwszą komunią.
Niestety… Mówię, że to herezja, znam bowiem innego Boga, który zupełnie inaczej reaguje za zło, nie wyrównuje rachunków. Jezus na krzyżu nie złorzeczy swoim oprawcom, tylko modli się do Ojca: „przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią” (Łk 23,34). Albo w ogrodzie Eden — nawet po grzechu pierwszych rodziców Bóg nie przestaje się o nich troszczyć, sprawia im odzienie.
Przywołałeś drugą z głównych prawd wiary, ale i ostatnia z nich, szósta, wydaje mi się niewłaściwie sformułowana. Katechizmowa formuła brzmi: „Łaska Boża jest do zbawienia koniecznie potrzebna”. Niby to prawda — wiemy, że bez łaski nie ma dostępu do Boga — tyle tylko, że w takim ujęciu „łaska” pojmowana jest przedmiotowo, jak jakieś tajemne działanie lub bliżej nieokreślona siła, którą trzeba dla siebie pozyskać, by „osiągnąć zbawienie”. Tak oto, ucząc dzieci katechizmu, wbijamy im do głów nie tylko strywializowaną, niebezpieczną teologię, ale i co gorsza — wizję Boga, który stoi z karteczką i zapisuje wszystkie nasze występki. To nieprawda. W takiego Boga nie wierzę.
Co byłoby ratunkiem?
Trzeba by wycofać z działań duszpasterskich, z katechezy i z kazań terminologię fachową, właściwą teologom. Powtarzać, że „Bóg za nami tęskni, Bóg się z nami cieszy, Bóg nas szuka”. Mówić mniej o „łasce”, a więcej po prostu o miłości, mniej o „trynitarnym charakterze” Boga, a więcej o tym, jak działa w nas Jezus. Co z tego, że dziecko wyrecytuje ileś tam przykazań i parę uproszczonych teologicznych twierdzeń? Widać wyraźnie, że to nie wystarczy. Jeśli katechezy nie będziemy prowadzić tak, żeby dziecko polubiło Pana Jezusa, a przez to Mu uwierzyło, nic z tego nie będzie.
I myślisz, że to da się zrobić na szkolnej lekcji religii?
Mam poważne wątpliwości. Religia w szkole stała się dziś właściwie jednym z przedmiotów, prowadzonym w dodatku niezbyt uczciwie, bo jeśli ma być suchą dziedziną wiedzy, to powinna być religioznawstwem. Katecheza natomiast — w swoim założeniu — jest działaniem, które prowadzi człowieka do umocnienia w wierze. Tego nie da się zrobić, jeśli ksiądz czy katecheta zostaje obciążony wymaganiami właściwymi dla nauczycieli. Wyobrażasz sobie klasówkę o Bogu? Albo piątkę w dzienniku za to, że chodzisz do kościoła?
Nieraz takie sprawdziany pisałem, a i oceny dostawałem za bycie ministrantem.
No tak, ale wyczuwasz, że w katechezie zupełnie nie o to powinno chodzić. Jeśli nawet ktoś ma wiedzę religijną, nie wynika z tego, że ma wiarę. Tej drugiej nie da się nikogo nauczyć. Wiarę, mówiąc metaforycznie, wysysa się z mlekiem matki. A do tego potrzebne jest doświadczenie, a nie wiedza.
Słyszę czasem pomysły, by oprócz lekcji religii w szkole prowadzić przykościelną katechezę, trochę na wzór minionych lat. Teoretycznie brzmi pięknie, gorzej z praktyką. Dwie godziny tygodniowo w szkole i potem jeszcze kolejne dwie poza szkołą? To fizycznie niemożliwe.
Przemęczenie na pewno nie będzie sprzyjać umacnianiu wiary. By zaś to się udawało, trzeba w pierwszej kolejności zająć się katechezą dorosłych. To ich świadomość religijna i dojrzałość są kluczowe w przekazywaniu wiary. Przy naszym kościele prowadzimy na przykład francuskojęzyczne duszpasterstwo, w którym rodzice sami przygotowują dzieci do pierwszej komunii. Żeby to robić, muszą „zagłębić się” w temat wiary. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że to ewenement w polskim stylu duszpasterstwa, a nie reguła. Znany kościelny żart mówi, że postępujemy dzisiaj zupełnie inaczej niż Jezus — On bawił się z dziećmi, nauczał zaś dorosłych, a my robimy dokładnie odwrotnie.
Dobrze, ale to, co powiedziałeś, dalej zakłada, że wchodzimy w przestrzeń wiary w dzieciństwie, tyle że prowadzeni przez świadomych rodziców, a nie przez księdza. Co jednak z tymi, którzy zaczynają się nią interesować znacznie później?
W dzieciństwie faktycznie jest chyba najprościej. I w późniejszym okresie chodzi jednak o to samo — by dany człowiek w Kościele odkrył żywego Boga, który działa tu i teraz. Dla jednego pomocą może być spotkanie, wspólnota, dla innego katecheza, sensowne homilie, dla jeszcze innego lektura Pisma Świętego.
Jeśli zepchniemy całą wiarę do przyjęcia za prawdę tego, co Kościół naucza w katechizmie, to wcale nie spowodujemy, że chrześcijanin nawiąże intymny kontakt z Bogiem. Dotyczy to nie tylko — jak mówiliśmy — dzieci na katechezie, ale też osób dorosłych oraz — co niezwykle istotne — kleryków w seminariach duchownych. Jak późniejszy ksiądz ma przekazywać wiarę innym, skoro sam jej nie doświadczył? Można słuchać o Chinach i można pojechać do Chin — to istotna różnica! Nie powinniśmy się też dziwić, że ludzie zaczynają uciekać z Kościoła nastawionego tylko na doktrynę i etykę. Nie zapominajmy — by być uczniem Jezusa, nie trzeba wcale szczegółowo znać dogmatów (choć intelektualne dociekania nie zaszkodzą), warto jednak ciągle uczyć się wiary, czyli ufności do Boga.
Jako księża musimy zdać sobie sprawę z bolesnego faktu — nasz niemały trud idzie na marne, działania duszpasterskie, które prowadzimy, stały się nieskuteczne. I to wcale nie dlatego, że jesteśmy grzeszni (bo zawsze tacy byliśmy), tylko dlatego, że wizerunek Boga, jaki chcemy przybliżać ludziom, nie wzbudza w nich zaufania do Niego.
A dlaczego tak się dzieje?
Język teologiczny, którym wciąż się posługujemy, jest martwy. Słowa takie jak „łaska”, „sakrament”, „zbawienie”, „odkupienie” niewiele już mówią współczesnym słuchaczom. Powiedz mi, kto dzisiaj jest w stanie przyznać ci rację, jeżeli będziesz mówił o „istocie i przypadłości”? Kto obecnie jest w stanie zrozumieć bez większego nakładu sił Trójcę Świętą wyrażoną w kategoriach filozoficznych? To nie są pojęcia, którymi człowiek dziś myśli. Nie tylko zresztą dogmat o Trójcy Świętej i jego wyjaśnienie pozostaje problemem. Unia hipostatyczna — to, że w Jezusie jest jedną osobą o dwóch naturach, ludzkiej i boskiej — także niewiele już ludziom mówi. Wciąż działamy w myśl powiedzenia: „Dziad przemówił do obrazu, ale obraz ani razu…”. Teologia powinna mówić językiem swojej epoki. My zaś mentalnie tkwimy w wiekach dawno minionych. Mam wrażenie, że ciągle opowiadamy o świecie, który przestał istnieć dwieście lat temu.
Oczywiście z tego nie wynika, że musimy zaraz likwidować teologię. Ale niech na przykład teologia pastoralna próbuje opisać człowieka, jego dzisiejszą kondycję, jego marzenia, tęsknoty i pragnienia zarówno emocjonalne, jak też intelektualne.
Gdy tego zabrakło, chrześcijaństwo stało się — na własne życzenie — nieco żałosnym Kopciuszkiem, którego mało kto traktuje poważnie. Lata temu Leszek Kołakowski zauważał, że jeśli ludzie nie znajdą w Kościele odpowiedzi na nurtujące ich pytania, pójdą gdzie indziej. Mają wybór i możliwości. Jesteśmy obecnie tego świadkami. Możemy próbować powstrzymać ten proces, ale do tego potrzebujemy ujęcia tajemnicy Boga w innej terminologii, w zupełnie innym słownictwie.
Skomentuj artykuł