Byłam wykorzystywana i poniżana [ŚWIADECTWO]
Czasem zwracano mi uwagę, że nie wychodzę z domu, że jestem smutna, ale to było coś więcej niż smutek. Wstydziłam się tego kim jestem i jak wyglądam. Nie miałam nadziei.
Jestem młodą osobą, studiuję i chciałabym podzielić się tym, co Bóg uczynił w moim życiu. Pochodzę z niepełnej i niezamożnej rodziny. Moi bliscy do kościoła chodzą od święta, zadbali jedynie, bym przystąpiła do chrztu, pierwszej komunii i bierzmowania. Poza tym nie myślą o duchowości i ja też przez długi czas nie byłam na niej skupiona.
Choć brałam udział w katechezie i szkolnych rekolekcjach, a do kościoła chodziłam rzadko albo wcale. Nawet sakrament bierzmowania przyjęłam z opóźnieniem, bo dopiero w liceum i to tylko dlatego, że oczekiwała tego ode mnie rodzina. Warto dodać, że podczas bierzmowania krzyż, który musiałam mieć na szyi jako osoba bierzmowana, trzykrotnie odwiązał się i spadł na posadzkę - to mógł być znak, że odwróciłam się od wiary i nieszczerze przyjmuję sakrament, ale wtedy tak o tym nie myślałam.
Nie miałam w sobie praktycznie żadnej wiary, a całkowicie straciłam ją w ostatniej klasie liceum. Miało na to wpływ wiele czynników.
Jako jedynaczka byłam trzymana pod kloszem i moi bliscy myśląc, że się o mnie troszczą, tak naprawdę mi zaszkodzili. Wychowali mnie bowiem na niesamodzielną i nieśmiałą osobę. Pierwsze problemy zaczęły się w szkołe podstawowej, kiedy rówieśnicy zaczęli mnie poniżać, wyzywać i bić.
W końcu spowodowali wypadek, w wyniku którego doznałam zauważalnego uszczerbku na zdrowiu. Czułam się z tym wszystkim bardzo źle, ale nie było we mnie chęci odwetu, zresztą i tak nie mogłam się obronić, bo napadło na mnie kilka osób naraz. Moja rodzina wielokrokrotnie zgłaszała tę sprawę nauczycielom i szkolnemu psychologowi, ale oni sugerowali, że to ja prowokuję takie zachowania rówieśników (tak jakby to, że jestem skryta i biedniej ubrana było prowokacją). Pogodziłam się więc ze statusem ofiary i uznałam, że muszę to znosić.
Do gimnazjum poszłam z silnie już utrwaloną nieśmiałością - bałam się, że sytuacja z poprzedniej szkoły się powtórzy. Moje obawy się nie spełniły - trafiłam na pozytywnie nastawione osoby. Oczywiście zdarzały się różne konflikty, ale już nie tak poważne - nie spotkałam się z poniżeniem czy wykluczeniem. W liceum trzymałam się z osobami, które uważałam za przyjaciół, ale to były toksyczne znajomości. Te osoby ściągały mnie w dół, częściej poniżały i wykorzystywały niż wspierały na duchu.
Gdy poczułam, że już nikogo przy mnie nie ma, a musicie wiedzieć, że moje życie wyglądało tak: szkoła-dom, szkoła-dom, to jeszcze bardziej zamknęłam się w sobie. Miało to miejsce w ostatniej klasie szkoły średniej - nigdy wcześniej kompleksy i lęki nie uderzyły mnie z taką siłą. Z dnia na dzień zaczęłam się bać kontaktu z ludźmi. Wydawało mi się, że każdy mnie wyśmieje, że wyglądam gorzej niż inni i nigdy nie ułożę sobie życia.
Nawet na zajęciach w szkole miałam wrażenie, że moja głowa się trzęsie, bolały mnie oczy... Nie byłam w stanie skupić się na niczym poza bólem i chłostałam się autodestrukcyjnymi myślami: "Nienawidzę siebie. Jestem, szpetna, niezaradna, nie ma dla mnie przyszłości, nikomu na mnie nie zależy. Taka ofiara losu nie powinna się nawet urodzić".
Nieustannie rozdrapywałam swój umysł, więc nic dziwnego, że moja psychika została w końcu zniszczona. Nie przystąpiłam do matury. Ciężką pracą nadrobiłam zaległości i zdałam maturę rok później. Walczyłam o to, by w ogóle wstać z łóżka. Uczęszczałam na kurs dokształcający, ale zrezygnowałam z niego, gdy tylko zdałam egzamin dojrzałości.
Za każdym razem, gdy jeździłam na kurs, czułam strach - wiedziałam, że to lęk społeczny, ale nie szukałam pomocy psychologa. Nawet gdybym chciała, nie mogłam się przemóc - nic nie miało dla mnie sensu. Zastanawiałam się, czy dam radę na studiach. Nie musiałam wyjeżdżać na studia do innego miasta, ale i tak się bałam. Czułam się jak stłamszone, nieporadne dziecko.
Mój ból emocjonalny zmniejszył się trochę, gdy zobaczyłam, że osoby z kierunku nie próbują mnie krytykować ani poniżać. Na studiach poznałam bezkonfliktowe osoby, zaczęłam bardziej o siebie dbać, rozwijać swoje talenty... Niestety wciąż miałam wiele zmartwień - wiedziałam już od dawna, że choruję i leczyłam się, ale mniej więcej od ukończenia liceum moja choroba zaczęła dawać więcej objawów.
Zaburzenia hormonalne odbiły się na moim wyglądzie - znacznie przybrałam na wadze, moja skóra porozciągała się i popękała. Wyobraźcie to sobie - skoro miałam kompleksy nawet wtedy, gdy jeszcze wyglądałam znośnie, to jak bardzo musiałam się znienawidzić, gdy zupełnie straciłam urodę? Czułam, że nie mam szans na związek. Nie miałam też życia towarzyskiego: po prostu niczego poza szkołą, a potem uczelnią.
Moja rodzina czasem zwracała uwagę, że nie wychodzę z domu, że jestem smutna, ale to było coś więcej niż smutek. Wstydziłam się tego kim jestem i jak wyglądam.
W tamtym czasie często zastanawiałam się, czy Bóg jest, czy Go nie ma i zawsze dochodziłam do wniosku, że duchowa rzeczywistość nie istnieje, a ludzie to zwierzęta, których głównym celem jest prokreacja.
Uznałam, że nie ma miłości, tylko instynkty. W chwilach największego bólu, gdy nie mogłam zasnąć i byłam załamana, zdarzało mi się modlić. Byłam wprawdzie ateistką, ale modliłam się tak: "Jeśli jesteś Jezu, daj mi znak. Jeśli mi go nie dasz, nie poświęcę Ci już ani jednej myśli. Brak odpowiedzi to też odpowiedź. Upewnię się tylko w tym, że Cię nie ma".
Uważałam, że Bóg nie istnieje, a jeśli nawet, to zmienia życie innych ludzi, a nie moje. Wszyscy inni ludzie byli wartościowi i normalni - wszyscy... poza mną. Byłam rozdarta między wiarą, a jej brakiem przez długi czas. Miesiącami walczyłam ze sobą, bo chciałam znać prawdę. Nie chciałam uwierzyć w coś, czego nie ma, po to, by poczuć się lepiej i stworzyć sobie fałszywą nadzieję.
Wiedziałam, że nie jestem w stanie wykrzesać z siebie wiary - tylko doświadczenie mogło sprawić, bym uwierzyła, nie świadectwa ludzi czy cokolwiek innego. Wiedziałam o stygmatach, cudach eucharystycznych, o Całunie Turyńskim, ale ignorowałam te rzeczy. Uznałam, że musi być jakieś inne wytłumaczenie tych zjawisk - to nie były dla mnie dowody istnienia Boga.
Pewnego wieczoru leżałam w łóżku, myślałam o sobie jak najgorzej i niczego już nie oczekiwałam. Nagle poczułam, że coś się zmienia. Nie wiem jak to opisać, ale w tamtej chwili zniknęły wszystkie moje wątpliwości, dotyczące istnienia Boga. Przypomniałam sobie słowa "Kołaczcie, a otworzą wam" i zrozumiałam, że szukałam prawdy tak długo, aż Bóg postanowił mi ją dać.
Nie poczułam ciepła czy czegoś spektakularnego, ale już wiedziałam - iskra wiary została we mnie zapalona. Ja sama nigdy nie byłabym w stanie jej wykrzesać - nigdy bym nie pomyślała, że doświadczę czegoś podobnego.
Od tamtej chwili Jezus mnie uzdrawia, leczy mnie z nienawiści wobec samej siebie, depresji i lęku społecznego. Pokazał mi, że to nie ma znaczenia, jak dana osoba wygląda, ani jak źle czuje się sama ze sobą, bo On może ją podnieść. Włożył w moje serce wiele słów, ale jednymi z ważniejszych są te: "Nawet będąc rozbitym, miej godność człowieka. Nawet będąc samotnym, doceniaj swoje serce".
Nie można skupiać się tylko na sobie i swoich emocjach - to wyniszcza człowieka. Każdy człowiek jest nieskończenie cenny w Bożych oczach. Teraz już wiem, że wiara to nie wmówienie sobie czegoś czy kierowanie się w życiu złudzeniami. To nieprawda, że wiara zależy od kultury, w jakiej się wychowujesz. Nie wszędzie chrześcijaństwo jest rozpowszechnione, ale to nie znaczy, że Jezus nie jest realny - po prostu nie każdy miał szansę o nim usłyszeć i zwrócić się do Niego.
Ja chciałam znać prawdę o tym, czy Bóg jest, czy nie i byłam wytrwała w tym pragnieniu ("Kołaczcie, a otworzą wam"). Pan Jezus pochyla się nad każdym, kto chce poznać prawdę o świecie, ale nie narzuca jej nikomu. Ja przez długi odrzucałam tę prawdę.
Na długo przed tym jak otrzymałam iskrę wiary, miałam religijne sny i wciąż je mam - po prostu przychodzą. Jeszcze niedawno, gdyby ktoś opowiedział mi podobną historię, uznałabym, że ta osoba się oszukuje, że nie chce się pogodzić z niesprawiedliwością i bólem, dlatego wymyśliła sobie Boga. Teraz myślę inaczej, bo wiem, że nie byłabym w stanie sama sprawić, by mój ból i lęk zelżał.
Moja psychika była zbyt poraniona, bym mogła powiedzieć sobie: "Ok, nie jest jeszcze ze mną tak źle, przestanę się nienawidzić i wyjdę do ludzi". To nie działa w ten sposób. Introwertyczny człowiek, który zamyka się w czterech ścianach i raz po raz urządza sobie sesję samoponiżenia, nie poczuje się lepiej ot tak.
Byłam jak narkoman, który daje sobie w żyłę - moim narkotykiem były złe myśli, które podsycałam i które mnie wyniszczały. Nie mogłam się od nich uwolnić. Nie jestem typem osoby, która coś sobie wmawia, by poczuć się lepiej. Raczej wmawiam sobie wszystko, byle tylko poczuć się gorzej, daję się pochłonąć negatywnym emocjom, więc to niemożliwe, bym sama sobie pomogła.
Gdyby nie to, że Jezus mnie dotknął, wciąż bym nie wierzyła - nawet gdybym Go zobaczyła, uznałabym pewnie, że to mi się tylko przewidziało. Dla mnie najbardziej oczywistą prawdą o świecie był ból. Byłam pewna, że jeśli ktoś nie ma urody i siły przebicia, to wyjątkowo słaby z niego gracz i nie ma dla niego miejsca na tym świecie.
Nie wierzyłam w Jezusa, nie wierzyłam też w działanie Ducha Świętego. Podczas pewnych rekolacji byłam świadkiem sytuacji, w której chłopak podszedł do księdza i powiedział: "Jestem ateistą, ale chcę sprawdzić czy ta cała modlitwa na mnie podziała". Ksiądz modlił się, a ten chłopak zmienił się na twarzy (to nie mogła być udawana reakcja), zaczął szlochać i wyznawać wiarę. Widziałam też osoby doświadczające tak zwanego spoczynku w Duchu Świętym. W pierwszej chwili mnie to poruszyło, ale wyparłam te zdarzenia z pamięci i pozostałam niewierząca.
Tak więc tylko to, że sam Jezus pociągnął mnie ku Sobie sprawiło, że odrobinę zaufałam, bo obojętnie co bym zobaczyła i tak nie wzbudziłoby to we mnie wiary. Teraz proszę Go, by mnie uzdrawiał i On czyni to w trudnym, ale oczyszczającym i doskonałym procesie.
Mój ból nie jest już tak głęboki - już nie tylko wegetuję, ale dojrzewam do życia. On uwalnia mnie od samej siebie, bym przestała się niszczyć. Zastanawiałam się czy umieszczać to świadectwo, bo wciąż wstydzę się rozmawiać z ludźmi o wierze - wiem, że wiara jest przez wielu kwestionowana i odrzucana. Niewielu ludzi, którzy doświadczyli odrzucenia i samotności jest gotowych, samemu się na nie wystawić i dostać łatkę "dziwaka", "oszołoma", "nawiedzonego no-life'a, który opiera się na religijnych bajeczkach, żeby poczuć się lepiej"...
Ja nie jestem odważna, bo moja ufność jest wciąż wątła, ale wiem już, że nikt nie żyje dla nicości i dziękuję Bogu, że mi to pokazał. Modlę się też za wstawiennictwem świętej Rity i widzę jak wiele się we mnie zmienia z każdym dniem. To nie tak, że wszystkie moje problemy zniknęły, ale teraz już wiem, że nie muszę rozdrapywać swojego umysłu i ranić się przykrymi myślami. Nie muszę polegać na uczuciach, które mnie niszczą - oddaję te emocje Bogu, by je uzdrawiał. Nie jestem już więźniem swoich emocji.
Nawet gdy jestem rozbita, mam godność człowieka. Nawet gdy jestem samotna, doceniam swoje serce.
Skomentuj artykuł