Co dalej w moim życiu? Taką odpowiedź dostałam na ŚDM

(fot. facebook.com/swiatowydzienmlodziezy)
Ola

Przed ŚDM miałam trudny czas, od paru tygodni pomimo walki i prób zmian wracała do mnie jakaś niechęć do życia, kompletny brak radości - nawet z tego, co sprawiało mi kiedyś ogromną frajdę. I choć może tego nie było widać zewnętrznie, to jednak taka była prawda.

Moja historia jest nieco pokręcona. Miałam kiedyś wielkie marzenia i pragnienia. Swego czasu chciałam być siostra zakonną, odważyłam się pójść tą drogą i przez 8 miesięcy byłam w zakonie, jednak po tym czasie, jaki tam spędziłam, rozeznałam że to nie moja droga i podjęłam decyzję o powrocie do domu. Wracając, byłam pełna pokoju i czułam, że to dobra decyzja, choć nie było łatwo ją podjąć, bo idąc, szłam naprawdę z przekonaniem, że zostanę tam do końca życia.

Bóg chciał jednak inaczej, a przez ten czas bardzo wiele mi pokazał i mnie nauczył. Był to bardzo wzbogacający czas, w którym zbliżyłam się do Boga. Potem wróciłam na studia ekonomiczne, które zaczęłam jeszcze przed zakonem. Jednak nie o tym chcę pisać.

W maju minął rok od powrotu z zakonu, pozornie moje życie wyglądało OK: wspólnota, wiele spotkań i różnych akcji, studia z nawet dobrymi wynikami, praca, w której mogłam sobie dorobić. Można powiedzieć - w końcu ułożone życie. Ale nie było takie do końca.

DEON.PL POLECA

Nawet nie zauważyłam jak powoli w tym moim zwyczajnym życiu po prostu zaczęłam rezygnować z siebie i swoich marzeń, jak coraz mniej wiary zaczęłam mieć w to, że mogę wiele dobra uczynić poprzez swoje życie. Czułam się jakby trochę ''wypalona" - ciągle dręczyły mnie czarne myśli, że już żadne nowe wymagające pomysły na moje życie nie mają sensu. "Daj sobie spokój, przecież i tak już ci dwa razy w życiu nie wyszło".

I chociaż doskonale wiedziałam, że nie jest to prawda, że te sytuacje były cennymi doświadczeniami, które też wiele mi pokazały, to mimo to stałam się bardzo ''ostrożną życiowo" osobą. Tak naprawdę wszystko sobie zaplanowałam, chociaż nie przyznawałam się do tego przed sama sobą. To była taka "kanapa szczęście". W moim przypadku miały to być skończone studia, dobra praca i tak zwany ''święty spokój".

Wiedziałam, że na pewno nie chce już w życiu nic ryzykować. I chociaż wydawało mi się, że wszystko jest ok, to chyba jednak nie było. Nie do końca ufałam Bogu. I tak powoli "dowegetowałam" do wakacji, jednak z biegiem czasu czułam się coraz mniej zadowolona z życia, a wręcz nim zmęczona. Tylko obowiązek był w stanie sprawić, że podnosiłam się z łóżka. W wolne dni popadałam w kompletną bezczynność.

Nie chciało mi się korzystać z uroków wakacji, potrafiłam się co najwyżej zmobilizować do wyjścia na rower, ale poza tym - kompletna bezczynność, brak radości z życia, poczucie że już nic mnie w tym życiu kompletnie nie cieszy.

Sama nie wiedziałam, dlaczego jestem w takim stanie, pomimo tego, że modlę się i staram się trwać przy Panu Bogu. Czułam się bezsilnie, a kanapa stała się dosłownie moim utrapieniem i koniecznością - taka była dla mnie pierwsza połowa lipca. Dochodziłam już do apogeum takiego stanu, a tu zbliżały się ŚDM w diecezji. "Świetnie" - myślałam - "jestem wolontariuszką, obiecałam przecież pomoc, a tu nic kompletnie mi się nie chce".

W pamięci miałam niedawny wyjazd na Taize do Walencji i to, jak tam nas wspaniale i z uśmiechem przyjęli. Będąc w Hiszpanii podjęłam decyzję, że na zbliżających się ŚDM odwdzięczę się za to, co mnie spotkało i pomogę w organizacji przyjęcia pielgrzymów. Jednak przed przyjazdem pielgrzymów entuzjazmu we mnie było jak na lekarstwo. Bałam się, że w moim stanie nie dam rady nic zrobić i do niczego się nie nadaję, że swoją miną będę tylko odstraszać ludzi.

Jednak pomyślałam, że jeśli cokolwiek w moim życiu ma się zmienić, to te Światowe Dni Młodzieży są moją ostatnią szansą. Zaufałam Panu Bogu, że wszystko się uda i postanowiłam pomagać podczas dni w diecezji, w czym tylko będę mogła. I tak też się stało.

Przez cały tydzień towarzyszyłam pielgrzymom. Dni i noce były wypełnione co do minuty pracą, ale też integracją i zabawą. Drugiego dnia, gdy wróciłam do domu, po prostu popłakałam się ze szczęścia. I tak już miałam codziennie, gdy wracałam zmęczona, bo niby dawałam, co mogłam. W sumie było to niewiele: swoją obecność i pomoc w zorganizowaniu tego czasu. Uśmiech tych, dla których to robiłam, był dla mnie największą nagrodą. Doświadczyłam, że więcej szczęścia jest w dawaniu niż braniu.

I w końcu przyszedł czas na Kraków. Jechałam tam już nieźle zmęczona, ale oczywiście też i pełna nadziei, że znajdę odpowiedź na nurtujące mnie pytanie: co dalej w moim życiu?

Co zrobić, by skończyć z tym poczuciem bezsensu? Czy może mam wrócić do zakonu? Czy może będę mieć w przyszłości rodzinę? A może żadna z tych dwóch opcji?

Szczerze? Liczyłam na konkretne słowo znak od Boga, chciałam mieć pewność co dalej w moim życiu…I szczerze? To pierwsze 2 dni chyba trochę mnie zirytowały… :D Dlaczego? Bo jakoś nie umiałam się tak bardzo cieszyć jak cała reszta wokół, trochę ciężko było mi się skupić na modlitwie w tym tłumie. Jako jedynej z mojej grupy nie udało mi się zobaczyć Papieża pierwszego dnia.

Pomimo tego łaska Boża działała od początku: pierwszego dnia spowiedź, a drugiego przypomniałam sobie o pokucie. Miałam przeczytać wybrany fragment Ewangelii wg św. Łukasza. Otworzyłam ją w pierwszym lepszym miejscu i patrzę, a tu fragment o Zacheuszu. Najpierw mnie to rozbawiło, bo Zacheusz przez ten niski wzrost był trochę jak ja na Franciszkańskiej. Za mała w tym tłumie, aby zobaczyć papieża, zrezygnowałam i poszłam, bo już mi słabo było. Najbardziej dotknęło mnie zdanie «Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu».

Dotarło do mnie, że najważniejsze podczas tych dni się jeszcze wydarzy - Jezus będzie chciał zamieszkać w moim domu, czyli we mnie, ale tak na serio. Przez resztę dni te słowa cały czas żyły we mnie. Pojawiła się myśl, że tym szczególnym spotkaniem z Jezusem będzie słuchanie Słowa Bożego i tego, co mówi Papież. Wiedziałam, że tak naprawdę w ciągu tych dni Bóg mi wskaże drogę.

Kolejnego dnia na Błoniach Papież powiedział to samo: "W tych dniach, Światowych Dniach Młodzieży, Jezus chce wejść do naszego domu; do serca każdego z nas, zobaczyć nasze niepokoje, nasze bieganie na wyścigi, jak Marta... i będzie czekał, aż wysłuchamy Go jak Maria".

Padło wiele ważnych słów, które mnie dotknęły i zadziwiły. Miałam wrażenie że w większości jest mowa o mnie. Jak dla mnie, to nie mówił Papież, ale sam Jezus i to wprost do mnie, bym się nie zestarzała w wieku 22 lat, bym nie była emerytem, bym korzystała w dobry sposób z życia i robiła to, co kocham, bym nie bała się marzyć i ryzykować, bym niosła miłosierdzie tam, gdzie go potrzeba, bym dawała to, co we mnie najlepsze.

"A ten, kto przyjmuje Jezusa, uczy się kochać jak Jezus. Zatem pyta On, czy chcemy życia pełnego: Chcesz życia pełnego? Zacznij od tego, byś pozwolił się wzruszyć! Ponieważ szczęście rodzi się i rozkwita w miłosierdziu: ono jest Jego odpowiedzią, zaproszeniem, wyzwaniem, Jego przygodą: miłosierdzie. Miłosierdzie ma zawsze młode oblicze; podobnie jak oblicze Marii z Betanii, siedzącej u stóp Jezusa jako uczennica, która lubi Go słuchać, bo wie, że w tym jest pokój" - mówił Franciszek.

"Szczęście rodzi się i rozkwita w miłosierdziu" - no tak, tego doświadczyłam w ostatnich dniach. Teraz mam wyzwanie, aby przenieść to na codzienność.

"Jeśli ktoś, kto nazywa siebie chrześcijaninem, nie żyje, aby służyć, służy tylko, aby żyć. Swoim życiem zapiera się Jezusa Chrystusa" - gdy papież o tym mówił, dotarło do mnie, że tak naprawdę w życiu chciałam się zaprzeć Jezusa. Służyć tylko, aby żyć, a nie na odwrót.

Sobotnie słowa o kanapie, która jest cichym paraliżem, to wszystko było jakby podsumowaniem mojego dotychczasowego życia. Z jednej strony były to trudne słowa ale jakże potrzebne, słowa w których odnalazłam prawdę o sobie i przyczynę mojej duchowej choroby, z której czuję, że Pan podczas tych dni mnie uzdrowił.

Podczas tych dni to Jezus mnie obudził swoim miłosierdziem, zabrał strach, pesymistyczne myśli, na nowo wlał w moje serce radość przez te wszystkie osoby które spotykałam, zapał i chęci do dawania innym miłosierdzia tu gdzie jestem: w rodzinie, na uczelni, w pracy, a być może już w najbliższym czasie jako wolontariuszka w hospicjum lub innym miejscu, gdzie potrzebna jest pomoc.

A na koniec w niedzielę zaskoczył mnie totalnie, bo usłyszałam tę Ewangelię, którą czytałam parę dni wcześniej. Przeszkody, jakie miał Zacheusz, okazały się moimi, jednak wiem, że Jezus będzie mnie wspierał w walce z nimi, abym nie porzuciła Bożych pragnień i marzeń, abym szła tą drogą, którą dla mnie wybrał. Ufam że będzie mi ją wskazywał każdego dnia.

"Warto, abyśmy co rana mówili w modlitwie: Panie, dziękuję Ci, że mnie kochasz; spraw bym zakochał się w moim życiu!" - mówił Franciszek. Od tygodnia powtarzam te słowa i faktycznie ŚDM trwa dla mnie nadal, bo Jezus spotyka mnie teraz każdego dnia, daje radość z codzienności i chęci do życia.

Zachęcam każdego abyśmy zastosowali radę Papieża i tak się modlili.

Niech Pan nas prowadzi tam, gdzie mamy pozostawiać dobry ślad i dzielić się miłosierdziem. Jezu ufam Tobie! Amen!

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Co dalej w moim życiu? Taką odpowiedź dostałam na ŚDM
Komentarze (1)
krzysztof
10 sierpnia 2016, 13:36
Chwała Panu !!!