Cud, który wydarzył się w czasie ŚDM w Krakowie [ŚWIADECTWO]

(fot. shutterstock.com)
Joanna

Byłam pochłonięta ostatnimi sprawami organizacyjnymi, kiedy cała ekipa Wietnamczyków (wszystkie 123 osoby!) nagle otoczyła mnie kołem. "Słyszeliśmy o Twoim bratanku chorym na raka" - powiedział brat Phong. "Chcieliśmy się za niego pomodlić razem z Tobą". Parę godzin później zadzwoniła Małgosia - mama Florka - z nowymi wynikami badań. Byłam w szoku.

We wrześniu, rok przed Światowymi Dniami Młodzieży, u mojego 3-letniego bratanka Florka zdiagnozowano białaczkę. Nigdy nie zapomnę dnia, w którym się o tym dowiedziałam. To, co dotychczas było tak odległe, spotykające innych ludzi gdzieś tam, w świecie, nagle stało się bardzo bliskie. Od momentu rozpoznania choroby każdy kolejny dzień był modlitwą, walką, "kłóceniem się" z Panem Bogiem, przeplatanym rozpaczliwym błaganiem i próbą znajdowania sił na zaufanie. Pierwsze trzy miesiące w szpitalu, potem poprawa zdrowia, znowu pogorszenie. Ten koszmar wydawał się nam nie do zatrzymania. Cały okres powrotu Florka do zdrowia jest dla mnie bezsprzecznie dowodem na cudowne działanie Pana Boga. Ale to, co szczególnie zapadło mi w pamięć, to jeden lipcowy tydzień 2016 roku.

Tuż przed ŚDM stan Florka bardzo się pogorszył. W piątek dostał wysokiej gorączki i natychmiast musiał jechać do szpitala. Nie pomagały żadne mocne antybiotyki ani inne środki, które mogłyby zbić gorączkę. Lekarze nie mieli pojęcia, co się dzieje. Zrobili punkcję, pobrali próbki do badania i wysłali je gdzieś w Polskę, do specjalistycznych jednostek. Byli niemal pewni: Florek ma nawrót choroby. Kiedy parę miesięcy wcześniej wychodził ze szpitala z orzeczeniem, że nie ma już komórek rakowych w organizmie, lekarze uprzedzali, że nawrót jest możliwy, ale najwcześniej po pół roku. Wcześniej komórki rakowe powinny dać mu spokój. Tymczasem pojawiły się znowu i to już teraz. Lekarze widzieli dwa rozwiązania: albo zastosowanie jeszcze mocniejszej chemii niż do tej pory (którą dość ciężko byłoby Florkowi przejść z uwagi na młodziutki organizm), albo przeszczep szpiku, którego powodzenie jest niepewne. Dwa wyjścia. Jedno gorsze od drugiego. Byłam pewna, że jest w tym wszystkim sens, bo zawsze jest jakiś, ale w tamtym momencie nie widziałam go zupełnie. ZUPEŁNIE. Cały czas tylko pytałam: "O co chodzi, Tato?!" I to w dodatku teraz, kiedy zaczynają się Światowe Dni Młodzieży? Kiedy trzeba się zająć tyloma pielgrzymami i jako wolontariusz powinnam poświęcić czas głównie dla nich?

W poniedziałek przyjechali do parafii nasi długo oczekiwani pielgrzymi. Stu dwudziestu trzech Wietnamczyków z Kalifornii, jedenastu Kanadyjczyków francuskojęzycznych i kilku Amerykanów. Wietnamczycy tworzyli wspólnotę, która składała się ze starszych i młodszych osób, zwykle rodzin. Wyjątkowi ludzie, naprawdę! W naszym domu nocowały cztery osoby: Mau, Cao, ich córka Allyssa i jej kuzynka Monica. Choć spędzaliśmy wspólnie niewiele czasu, w parę dni stali się nam tak bliscy jak krewni, jakbyśmy ich znali od zawsze! W środę przy śniadaniu moja mama poprosiła mnie, żebym opowiedziała im o Florku i poprosiła całą wspólnotę o modlitwę.

DEON.PL POLECA

Bardzo się zasmucili, gdy dowiedzieli się o wszystkim. Ich smutek był tak autentyczny, nie sądziłam, że aż tak mocno może ich poruszyć ta sprawa. Obiecali, że będą się modlić. Przyjechaliśmy pod kościół, gdzie na odjeżdżających pielgrzymów czekały autokary. Byłam wraz z innymi wolontariuszami pochłonięta ostatnimi sprawami organizacyjnymi przed ich wyjazdem, kiedy cała ekipa Wietnamczyków (wszystkie 123 osoby!) nagle otoczyła mnie kołem. Nie wiedziałam, co się dzieje. "Słyszeliśmy o Twoim bratanku chorym na raka" - powiedział brat Phong, zakonnik i lider grupy. "Chcieliśmy się za niego pomodlić razem z Tobą". Byłam w szoku. Zaczęli modlić się w języku angielskim, prostymi, znanymi wersami: Ojcze Nasz, Zdrowaś Maryjo i własnymi słowami, wypowiedzianymi autentycznie i z głębi serca. Wszystko to trwało kilka minut. Próbowałam się modlić razem z nimi, ale ze wzruszenia nie byłam w stanie wypowiedzieć słowa, jedynie gorąco dziękowałam.

Parę godzin później zadzwoniła Małgosia - mama Florka - z nowymi wynikami badań: organizm jej synka był czyściutki, bez śladu komórek rakowych! Nie trzeba było ani przeszczepu, ani chemii. Obie z mamą ryczałyśmy ze szczęścia, choć nie byłyśmy zaskoczone, to wszystko działo się tak naturalnie.

Czekaliśmy już tylko na ostatni z wyników, pokazujący, jaka jest przyczyna wysokiej temperatury, której lekarze nie potrafili zbić. Wieczorami szczególnie szalała i jeszcze tylko ten element pozostawał zagadką. Jednak i teraz czułam, że Pan Bóg znów dokona niepojętych rzeczy. Nie kazał nam długo czekać - następnego dnia gorączka spadła ot tak, po prostu, i już w piątek Florek był z nami w domu.

Czy podobne przypadki mają medyczne lub naukowe wytłumaczenie? Może tak, to nieważne. Dla nas był to niezaprzeczalny cud! Cud wymodlony przez wietnamskich przyjaciół z Ameryki na potwierdzenie słów Psalmu 126: Mówiono wtedy między NARODAMI: wielkie rzeczy im Pan uczynił!

Joanna - ma 27 lat, jest zaangażowana we wspólnotę Terebint w Bielsku-Białej. Podczas ŚDM była liderką parafialną.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Cud, który wydarzył się w czasie ŚDM w Krakowie [ŚWIADECTWO]
Komentarze (3)
6 listopada 2017, 17:39
Bóg uleczył po modlitwach? A czemu ten chłopiec zachorował? Czy wszystko nie zależy od Boga?
6 listopada 2017, 17:39
Bóg uleczył po modlitwach? A czemu ten chłopiec zachorował? Czy wszystko nie zależy od Boga?
Krzysztof
6 listopada 2017, 12:01
Chwała Panu!!