Jak Rut Moabitka pomogła mi w nauce miłości

(fot. shutterstock.com)
Gabriela

Sądzę, że o właściwy kształt miłości w swoim życiu trzeba się zmagać czasami bardzo długo i boleśnie. To nie przychodzi samo.

Nie nalegaj na mnie, abym opuściła ciebie i abym odeszła od ciebie, gdyż: gdzie ty pójdziesz, tam ja pójdę, gdzie ty zamieszkasz, tam ja zamieszkam, twój naród będzie moim narodem, a twój Bóg będzie moim Bogiem. Gdzie ty umrzesz, tam ja umrę i tam będę pogrzebana. Niech mi Pan to czyni i tamto dorzuci, jeśli coś innego niż śmierć oddzieli mnie od ciebie! (Rt 1, 16-17).

DEON.PL POLECA

Są to bodaj najpiękniejsze słowa, którymi można opisać ludzką miłość. Wypowiedziała je Rut Moabitka do swojej teściowej po śmierci jej syna, a swojego męża, Machlona.

Kiedy przed wielu laty - jak każdy młody człowiek - stanęłam wobec pytania o swoje powołanie, zrozumiałam, że jest to właściwie pytanie o miłość. Powyższy tekst z Księgi Rut był dla mnie streszczeniem tego, o co w ogóle chodzi w powołaniu człowieka, w wyborze drogi życiowej. Wybór ten związany jest nierozłącznie z ludzką miłością, która wymaga wyrzeczenia się wszystkiego nieodwołalnie, wiernie, aż po grób.

Wypisałam sobie te słowa na kartce i włożyłam do Biblii. Postanowiłam, że jeżeli okaże się, iż moim powołaniem jest życie zakonne lub samotne, wówczas pozostawię ją w tym miejscu na zawsze i uczynię z zapisanych słów modlitwę do Pana, mojego jedynego Oblubieńca. Natomiast jeżeli moim powołaniem będzie życie małżeńskie, wtedy ofiaruję ją mojemu mężowi.

Dzisiaj mam 36 lat. Od dziesięciu lat jestem żoną, a od pięciu - matką. Miłość mojego męża do mnie znacznie wyprzedziła moją miłość do niego. Byliśmy oboje na studiach, na tym samym kierunku. On jako pierwszy zapragnął związać ze mną swoje życie, mnie samej zajęło to więcej czasu. Musiało upłynąć kilka lat, zanim zrozumiałam, że to właśnie tego człowieka stawia na mojej drodze Pan Bóg, i zanim mogłam szczerze wyznać, iż darzę go miłością. Moment, w którym to zrozumiałam, był dla mnie bardzo ważny, był bowiem jednocześnie momentem ostatecznej decyzji co do mojego powołania, a także kształtu życiowej miłości. Wówczas też dokonałam owego symbolicznego aktu - ofiarowałam mojemu przyszłemu mężowi kartkę z fragmentem z Księgi Rut.

Po kilku miesiącach od tego wydarzenia miały miejsce nasze zaręczyny. Poszliśmy razem do kościoła i wyznając sobie miłość, zaprosiliśmy Pana Boga na naszą wspólną życiową drogę. Już wówczas wiedzieliśmy, że miłość małżeńska to nie tylko relacja "on - ona", ale trójkąt: "on - ona - Pan Bóg". Wiedzieliśmy, że nasza wzajemna miłość musi mieć taki właśnie kształt, jeżeli ma być miłością na całe życie. Po dziesięciu latach małżeństwa możemy to tym bardziej potwierdzić. Z biegiem lat ten trójkąt coraz bardziej się powiększa i wypełnia się ludźmi i nowymi miłościami: do dzieci, do rodziny męża, do wspólnych przyjaciół... Nasza miłość zachowuje jednak swój kształt, bo gwarantuje go Ten, który stoi na szczycie "małżeńskiego trójkąta". Kiedy miłość ogranicza się tylko do dwojga ludzi, wówczas jest zdana wyłącznie na ich ograniczone, ludzkie siły. Nie ma wtedy Kogoś, kto zapewni jej trwałość, i nie ma też przestrzeni, w której mogłyby zmieścić się inne ważne życiowe miłości, tak by nie naruszały wyłączności tej jednej jedynej, wynikającej z życiowego powołania, ale aby ją wzbogacały i czyniły tym bardziej prawdziwą.

Sądzę, że o właściwy kształt miłości w swoim życiu trzeba się zmagać czasami bardzo długo i boleśnie. To nie przychodzi samo. Miłość łatwo ulega różnorakim wypaczeniom, zwłaszcza jeśli była lub jest karmiona negatywnymi wzorcami. Dobrze jest mieć od kogo się jej uczyć. Uczymy się jej bezwiednie, nie uświadamiając sobie tego. Nasiąkamy nią od wczesnego dzieciństwa. Dopiero jednak z biegiem lat, w miarę zdobywania własnych doświadczeń, w miarę dojrzewania, potrafimy sobie pewne fakty uświadomić, nazwać, wskazać ich źródła. Kiedy ma się kilkanaście (czy nawet dwadzieścia parę) lat - jest to trudne, a nawet niemożliwe. Nie jest to bowiem odpowiedni wiek dla czynienia podsumowań. Dopiero kiedy wyszłam za mąż i zostałam matką, potrafiłam nazywać źródła mojej miłości, określać zarówno jej braki i wypaczenia, jak i to wszystko, co jest w niej wartościowe, godne utrwalenia i przekazywania.

Dzisiaj wiem, jak ogromny wpływ na kształt mojej miłości miała moja babcia. Uczyłam się od niej zarówno miłości do Boga, jak i do ludzi. Widziałam ją prawie wyłącznie przy modlitwie i przy pracy, która zawsze była służbą dla innych: rodziny, sąsiadów, parafii. Babcia bardzo wcześnie została wdową. Dziadek zmarł, kiedy ich córeczki miały jedna dwa, a druga cztery lata. Babcia bardzo ciężko pracowała, aby niczego im nie brakowało. Zawsze bardzo dobrze mówiła o dziadku. Tęskniła za nim aż do swojej śmierci. Przez całe życie pozostała mu wierna. Zresztą wierność Bogu i ludziom wyznaczała każdy jej czyn. Taka była jej miłość. Niewiele o niej mówiła, ale nią żyła, pokazywała ją na co dzień i uczyła jej swoje dzieci i wnuki. Taką ją pamiętam. W miarę, jak przybywa mi lat i życiowego doświadczenia, coraz więcej wzorców od niej przejmuję, zarówno w swojej relacji do ludzi, jak i do Pana Boga.

Na kształt mojej miłości wpłynęło oczywiście wiele różnych sytuacji z dzieciństwa, okresu dojrzewania i lat późniejszych. Niektóre wyryły się w pamięci i w sercu na zawsze stanowiąc życiowe drogowskazy. Chciałabym wspomnieć w tym miejscu o wielkiej lekcji miłości, jaką była dla mnie pewna decyzja mojej mamy.

Kiedy miała 40 lat, tato 45, a ja 15, okazało się, że powiększy nam się rodzina. Nie posiadałam się z radości. Mama jednak była krótko po ginekologicznej operacji, po której pojawiły się pewne komplikacje i, jak orzekli lekarze, ciąża stanowiła zagrożenie dla jej życia. Sugerowali, aby jak najprędzej ją przerwać. Mama, utwierdzana gorliwie przez babcię, odmówiła i zadecydowała, że urodzi dziecko. "Bóg dał życie, człowiek nie może go odebrać". Cały okres ciąży spędziła w szpitalu. Po dziewięciu miesiącach dziecko urodziło się zdrowe. Mama natomiast musiała zostać poddana operacji i rzeczywiście otarła się o śmierć. Bardzo cierpiała. Gorąco się jednak modliła, aby Pan Bóg pozwolił jej wychować dziecko i Pan Bóg wysłuchał jej prośby.

Kiedy ja urodziłam syna, przez jakiś czas nie było pewności, czy jest zdrowy. Mama ze spokojem odnosiła to wszystko, co przeżywaliśmy, do woli Bożej i uczyła się z nią godzić. Tak kiedyś uczyła ją babcia. Po kilku miesiącach okazało się, że dziecko jest zdrowe. Dla mnie ten czas był kolejną ważną lekcją miłości, również dzięki mojemu mężowi. Kiedy doświadczałam jego bezwarunkowej miłości do mnie i do dziecka, kiedy widziałam jego siłę, odpowiedzialność i odwagę, samej przybywało mi sił i czułam się bezpieczna. Dziękowałam i nadal dziękuję Panu Bogu, że postawił przy mnie taki filar, o który mogę się wesprzeć, kiedy zaczyna mi brakować sił, za którym mogę się schronić, kiedy brak mi odwagi. Mam w moim mężu wiernego przyjaciela, a także świadka i kolejnego nauczyciela miłości.

Wśród ludzi, którzy uczyli mnie miłości, nie mogę pominąć naszego synka. Dziecko jest z jednej strony wspaniałym nauczycielem, a z drugiej doskonałym sprawdzianem, jakim było się oraz jakim się jest uczniem w tej wielkiej szkole miłości, którą jest życie.

Te wszystkie rodzinne miłości, jeżeli są prawdziwe, pomagają, a nawet domagają się otwarcia na innych ludzi, wyjścia z miłością do świata, do bliźnich. To także jest wielki test życiowej miłości.

Bez miłości byłabym niczym. A Bóg jest Miłością!

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Jak Rut Moabitka pomogła mi w nauce miłości
Komentarze (2)
6 listopada 2015, 13:14
Mądrze napisane i daje do myślenia. Dzięki za to świadectwo!
Kazimierz Łaszewski
6 listopada 2015, 09:59
Bardzo piękne! I mądre.