Księżniczki nie czekają, ale działają!

(fot. shutterstock.com)
Joanna

Osiem lat temu dostałam od kolegi różaniec, ze słowami: "Na tym różańcu wymodliłem swoją żonę. Jak wyjdziesz za mąż, przekaż go dalej". Kilka dni temu mój ulubiony różaniec dałam koleżance. Trochę się u mnie zasiedział, ale… warto było czekać!

Jak sięgnę pamięcią osiem lat wstecz - przypominam sobie, że miałam ogromny głód miłości. Chciałam nie tyle kogoś pokochać, ile żeby ktoś pokochał mnie i wypełnił wszystkie moje braki. I żeby stało się to natychmiast, bo przerażała mnie samotność! Nie chciałam i nie umiałam być sama. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że stawiam potencjalnemu kandydatowi na męża wymagania, jakie tylko Bóg może spełnić.

Kiedy już rozpoczęłam poszukiwania, ktoś powiedział : "A co, jeśli dopiero za trzy lata poznasz tego jedynego?". Poczułam w sobie ogromny sprzeciw: Nie! To nie może tyle trwać!

DEON.PL POLECA

Z perspektywy czasu widzę, że byłam bardzo niedojrzała i nieuporządkowana wewnętrznie, choć na zewnątrz funkcjonowałam doskonale - w końcu byłam perfekcjonistką! Nie miałam kontaktu ze sobą, nie wiedziałam, czego tak naprawdę chcę i czego potrzebuję. Skąd więc mogłam wiedzieć, jakiego mężczyzny potrzebuję? Szukałam po omacku, ale że Pan Bóg dał człowiekowi wolną wolę, to mi w tych poszukiwaniach nie przeszkadzał.

A kolejne znajomości przynosiły rozczarowania. Poznałam np. mężczyznę, który był rozwiedziony, spotykaliśmy się parę miesięcy i pytałam: "Panie Boże, co w tym złego? Dlaczego Ty nie chcesz, żebym była szczęśliwa?". Trudno mi było zaufać Bogu do końca, zostawiałam sobie uchyloną furtkę, żeby chociaż trochę działać po swojemu.

Krytyczny moment nastąpił, kiedy po kolejnej bardzo burzliwej znajomości, w rozpaczy i z bezradności - poszłam na terapię. Trafiłam na cudownego psychologa, który pomógł mi uporać się z moją przeszłością, rozbroić schematy, które mnie ograniczały, przyjrzeć się moim relacjom i zrozumieć, że główną przyczyną moich niepowodzeń jest brak miłości i akceptacji samej siebie.

Idąc na terapię dużo już wiedziałam, ponieważ na rekolekcjach Pan Bóg stopniowo leczył moje serce i pokazywał mi, że mnie kocha bezwarunkowo, i że na miłość nie trzeba zasługiwać. Dotykał moich pragnień i sprawił, że uwierzyłam, że one mogą się zrealizować, choćby cały świat mówił inaczej.

Terapia była częścią procesu mojego uzdrowienia wewnętrznego - bez niej stworzenie zdrowego, dojrzałego związku nie byłoby chyba możliwe. Wiem jednak, że moja przemiana to nie zasługa wyłącznie terapii, ale owoc podjęcia współpracy z łaską Bożą.

Ale także owoc Bożego działania w moim życiu przez osoby, które On stawiał na mojej drodze! Być może dziś, kilka dni po ślubie, łatwo mi to mówić - ale z całym przekonaniem twierdzę, że pewnych rzeczy nie należy przyspieszać, gdyż Pan Bóg najlepiej wie, co dla nas dobre.

W czasie moich poszukiwań byłam we wspólnocie, wśród przyjaciół, którzy dawali mi ogromne wsparcie i pomogli przetrwać najtrudniejsze chwile. I choć cały czas się nawracałam (w sposobie myślenia i oczekiwaniach) - przychodziły chwile zwątpienia, bo modliłam się, robiłam wszystko "jak należy", a pomoc ze strony Pana Boga nie przychodziła. Przecież On miał mi znaleźć męża, taki był plan! Wtedy bardzo pomagały mi słowa, że nie ma modlitwy niewysłuchanej, ale tylko Pan Bóg zna właściwy czas. A po ludzku: że na pewno gdzieś chodzi po świecie ten mój przyszły mąż, ma tylko jeszcze coś do zrobienia, jakąś drogę do przejścia. Dziś oboje widzimy, że tak było.

Przez te wszystkie lata starałam się odpędzić natrętną myśl, że moje samotne życie nie ma sensu. Miałam ogromne pragnienie założenia rodziny, starałam się jednak tego sensu szukać najpierw po ludzku: rzucając się w wir pracy i samorealizacji. Dopiero potem już bardziej z Bogiem kształtowałam swoją codzienność.

Z czasem zdałam sobie sprawę, że być może książę nigdy nie nadjedzie, bo np. nie może znaleźć mojego królestwa. Musiałam więc opuścić swoją wieżę, zdjąć przebranie księżniczki i… wziąć sprawy w swoje ręce.

Było to bardzo trudne, bo po raz kolejny niezgodne z moimi wyobrażeniami. Jak to, ja mam zrobić pierwszy krok?! Przecież to on powinien mnie szukać, zachwycać się, zdobywać. Ale podążając za realiami współczesnego świata, założyłam konto na portalu randkowym - wcale nie katolickim. Przyświecała mi w tym myśl św. Ignacego: "Módl się tak, jakby wszystko zależało od Boga, a działaj tak, jakby wszystko zależało od ciebie".

Na pierwsze spotkanie z moim przyszłym mężem szłam po wyjściu z Mszy świętej. Wcześniej, siedząc w ławce, rozglądałam się po kościele i w duchu myślałam: "Czy wśród tylu mężczyzn chodzących po świecie nie ma choć jednego dla mnie?".

W moim przyszłym mężu od razu urzekła mnie jego męskość, zaradność i wrażliwość, i to, że był taki, jak go sobie wymarzyłam! Właśnie taki, bo przez cały czas oczekiwania powoli nazywałam te cechy, które są dla mnie szczególnie ważne u mężczyzny i sprawiają, że spośród innych ten właśnie jest wyjątkowy! Choć nie spotkałam go w kościele i nie należał do żadnej wspólnoty (a przecież właśnie taki kandydat miał być gwarantem wszelkich cnót!), to bardzo szybko otworzył się na Boga. A dla mnie największym dowodem jego miłości było to, że uszanował wszystkie moje wartości.

Od początku naszego związku wszystko układało się gładko. Okazało się, że podobnie lubimy spędzać czas, że niedzielny dwudaniowy obiad możemy zastąpić pizzą, a zamiast po dyskotekach - wolimy chodzić po górach. Wreszcie mogłam być sobą! Nie miałam lęków ani wątpliwości, jak w poprzednich związkach. I towarzyszyła mi wewnętrzna pewność i przekonanie, że on jest odpowiedzią na moje modlitwy.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Księżniczki nie czekają, ale działają!
Komentarze (1)
M
Mariusz
24 sierpnia 2016, 20:19
gratulacje!!! mega pozytwna historia ze czlowiek nabiera wiary i nadzieji ze mozna spotkac ta wlasciwa osobe na tym swiecie bo codzinne zycie czesto nie daje takiej nadzieji....